LUZ (2018). Przyszły kult
Cykl „Od szeptu w krzyk” powstał, aby móc przybliżyć zainteresowanym gatunkiem widzom klasyczne, mniej lub bardziej znane tytuły z kina grozy i jego okolic, z rzadkim udziałem pozycji z obecnej dekady. Osobiście uważam, że czas jest najlepszym weryfikatorem jakości filmu; wolę zachować dystans co najmniej kilku lat od premiery danego dzieła, aby móc je rzetelnie ocenić i umieścić w szerszym kontekście, choć zdarzają się również wpisy motywowane chwilą, nagłym impulsem. Ten jednak po raz pierwszy dotyczy filmu nowego, który dodatkowo nie jest nawet w powszechnej dystrybucji. Luz miałem przyjemność obejrzeć na lubelskiej edycji tegorocznego Splat!FilmFest i z miejsca uznałem debiut Tilmana Singera za jedno z najciekawszych i najbardziej nowatorskich dokonań w kinie grozy ostatniego czasu. I aby oddać sprawiedliwość temu niemieckiemu horrorowi, nowy wpis do cyklu postanowiłem poświęcić właśnie jemu.
Fabułę można nakreślić w paru zdaniach – tytułowa Luz (także debiutująca Luana Velis) jest młodą taksówkarką, która pewnej deszczowej nocy trafia na posterunek policji. Jej nieco poraniona twarz sugeruje, że dziewczyna mogła mieć wypadek; niewiele również mówi, a gdy już coś powie, to po hiszpańsku. Zbici z tropu policjanci, chcąc dowiedzieć się szczegółów poprzedzających jej wizytę, wzywają lekarza, który ma wprowadzić Luz w stan hipnozy, aby następnie zrekonstruować wydarzenia tego wieczora. Po takim opisie punkt wyjścia historii wydaje się oczywisty, ale największa siła debiutu Singera bierze się nie z tego, o czym on opowiada, lecz w jaki sposób.
Nie jest to film dla osób domagających się jasnego obrazu sytuacji, natychmiastowych odpowiedzi i prostej narracji. Ta jest w Luz nacechowana zaskakującą swobodą, choć jednocześnie odznacza się pewną surowością – sceny same w sobie są często zagadką dla widza, a zestawione obok siebie dodatkowo rodzą pytania. Jak się ma przyjście głównej bohaterki na posterunek, jej pytanie do policjanta, o to, jak chce przeżyć swoje życie, oraz bluźniercza parodia modlitwy do odbywającej się w tym samym czasie rozmowy (która początkowo sugeruje flirt, a potem coś złowrogiego) w barze między dwójką nieznajomych? Początkowe momenty z Luz jedynie minimalnie korzystają z dialogu, za to scena niby-przypadkowego spotkania uwodzicielskiej Nory (Julia Riedler) z początkowo niechętnym dr. Rossinim (najlepszy z obsady Jan Bluthardt) oparta jest praktycznie w całości na słowie i szczegółowo tłumaczy, kim jest tytułowa postać i jaka jest jej historia, a nawet wyjaśnia rany na jej twarzy. Lecz to inscenizacja oraz kompozycja kadrów – bardziej od dziwnej rozmowy – uderzają swoją obcością i podkreślają dwuznaczny charakter spotkania, a zwłaszcza czające się niebezpieczeństwo. Z tym poczuciem wchodzimy dalej w historię, która coraz mocniej zdradza horrorowe powinowactwo – nim się spostrzeżemy, Luz stanie się filmem o opętaniu, a policyjne śledztwo z wykorzystaniem hipnozy zaprowadzi nas poza granice ludzkiej świadomości.
Nie chcę zdradzać więcej z fabuły, gdyż spora satysfakcja bierze się z odkrywania kolejnych jej elementów niczym części układanki, która dopiero po pewnym czasie zaczyna nabierać sensu, choć akurat w tym przypadku nie wiem, czy jest to właściwe słowo. Singer wyraźnie chce, abyśmy sami zapadli w pewien rodzaj transu – po seansie pamięta się konkretne sceny, obrazy, dźwięki, ale już niekonieczne istotę opowieści. Ta nieco się rozmywa, im dalej Luz wchodzi w głąb swej pamięci. Być może jest to celowe (hipnoza jest tu niepewnym środkiem poznania, wyraźnie służącym manipulacji), być może całość jest zapisem podporządkowania się jednemu umysłowi i wyrzeczenia się własnego. Jeśli tak, nie tylko tytułowa bohaterka staje się tego ofiarą, ale i sam widz.
Podobne wpisy
Nie sposób nie traktować Luz jako błyskotliwej zabawy, nie tylko dla koneserów kina grozy. Czuć tu konsekwencję i precyzję w kreowaniu rzeczywistości, jakby bezczasowej, co prawdopodobnie jest wynikiem szczególnego wyglądu filmu. Począwszy od chropowatej, mocno ziarnistej faktury zdjęć Paula Faltza (całość nakręcona została na taśmie 16 mm), długich ujęć, często w planie ogólnym, po muzykę Simona Waskowa, która od pierwszych pulsujących brzmień podkreśla ponury charakter opowieści, ma się wrażenie obcowania z kinem przeszłości, produktem wyobraźni i stylu typowym dla początku lat osiemdziesiątych. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to kompletnie nieznany nam świat, zamknięty w paru brzydkich, starych pomieszczeniach, rażących swą pustką. Kiedy Luz odtwarza wydarzenia poprzedzające jej wizytę na posterunku, nawet wtedy nie widzimy otoczenia, żadnych plenerów – przeszłość rozgrywa się jedynie w warstwie dźwiękowej, podczas gdy siedząca na krześle dziewczyna imituje swoje ruchy tak, jakby jechała taksówką. Ten minimalizm nie jest podyktowany niskim budżetem filmu, lecz stanowi przejaw niesamowitej wyobraźni Singera, potrafiącego z pozornie nieatrakcyjnych elementów stworzyć frapującą całość. Również skojarzenia z innymi twórcami ekranowego horroru, jeśli ktoś takowe będzie miał, o co nietrudno, wcale Luz nie szkodzą – niemieckie dzieło stoi mocno na własnych nogach.
Z jednej strony jest to kino ambitne, niełatwe, zmuszające widza do całkowitego podporządkowania się wizji reżysera, z drugiej jednak niepozbawione złowieszczej energii i dzikości, pomysłowości w przetwarzaniu b-klasowych schematów. Seans zamyka się w zaledwie 70 minutach, lecz chwilę po zakończeniu filmu miałem ochotę obejrzeć go jeszcze raz, nie tylko dlatego zresztą, aby utwierdzić się w przekonaniu odnośnie do własnej interpretacji historii. Rzadko kiedy jakieś dzieło, bez względu na to, czy będące horrorem czy nie, sprawia, że odczuwamy specjalny rodzaj podniecenia, zarezerwowany dla czegoś nowego i unikatowego. Luz Tilmana Singera jest takim filmem. Przypuszczam, że za kilka lat będziemy o nim mówić w kategoriach pozycji kultowej. Brawurowy debiut.
- Luz miało swoją polską premierę na festiwalu Splat!FilmFest 4 w Lublinie (01.12.2018 r.)
- Próbkę twórczych możliwości Singera można zobaczyć w jego krótkim metrażu dostępnym na Vimeo – The Events at Mr. Yamamoto’s Alpine Residence