BAD BOYS. Niczym Wesley Snipes z „Pasażera 57”
Pierwsza scena Bad Boys to takie typowe, czysto sensacyjne wprowadzenie – gangsterzy celują do Martina Lawrence’a i Willa Smitha z pistoletów, całość zrealizowana w komediowej atmosferze, następuje punkt kulminacyjny akcji, źli goście zostają rozbrojeni, policjanci triumfują, a po chwycie postać tego pierwszego wykrzykuje: „Podoba ci się? Wesley Snipes, Pasażer 57!”. I taki jest cały ten film – zabawny, posiadający tych „punktów kulminacyjnych” co niemiara, niezwalniający tempa i zaskakujący prostymi, aczkolwiek bardzo soczystymi scenami czy to wybuchów, czy to pościgów. Komediowy duet, jaki tworzą Smith i Lawrence od pierwszych sekund, zahacza o dobrze pociągnięte struny, a widz zaczyna zastanawiać się, jak to się stało, że ten cały projekt, choć kiczowaty, sprawia mu taką (koniec końców zamierzoną) frajdę.
Reżyser sprawia wrażenie chcącego zawrzeć w tym filmie wszystkie sensacyjne chwyty, popaprane pościgi, niby to zręcznie prowadzoną kamerę albo i cudaczne slow motion mające nadać scenom osobliwej oryginalności. Powiedzmy sobie szczerze, Bad Boys i czerpie ze znanych nam filmowych zagrań, ale i wyznacza swoje własne – Michael Bay pragnie stworzyć idealną komedię sensacyjną, gdzie jakość wybuchów będzie na poziomie wypowiadanych przez aktorów dialogów. Nie udaje mu się, scenariusz pisany jest jakby na kolanie, niektóre wstawki aż pachną nieudaną próbą uwznioślenia rangi wydarzeń (niepotrzebna pompatyczność), ale jakoś to ze sobą dziwnie, udanie współgra – dostajemy produkt zrodzony z miłości do kina, który nie odpycha, a przyciąga do siebie; który nie wywołuje w nas uczucia zmarnowanego czasu, a potrafi rozśmieszyć.
„Niegrzeczni chłopcy” za każdym razem wywołują u każdego dwa główne skojarzenia. Chodzi przede wszystkim o kultową, niezapomnianą muzykę, wyznaczającą luzacki styl filmu, wkomponowującą się zarówno do scen strzelanin, jak i intensywnych pogoni. Motyw przewodni Bad Boys do dzisiaj kojarzy, a nawet potrafi zanucić całkiem spora grupa osób, zatem strzałem w dziesiątkę było jego wykorzystanie przez twórców. Jest przewrotny, nadaje tempa, potrafi być chwytliwy – ten kultowy już duet niesfornych gliniarzy potrzebował czegoś swojego, co nada im zarówno autentyczności, jak i naznaczy w oczach widzów, by mogli rozróżnić Marcusa i Mike’a od Tango i Casha.
Inna sprawa to castingowy dobór aktorskiego duetu, w którym chemia jest niesłychanie wyczuwalna i istniejąca od pierwszych sekund aż po napisy końcowe. Na ekranie spotykają się (w sumie legendarni, ewentualnie rozpoznawalni) dwaj czarnoskórzy aktorzy. Martin Lawrence zapisał się w historii głupkowatych, slapstickowych komedii typu Agent XXL, które były infantylne, lecz w dniach premiery porywały tysiące widzów do kin. Will Smith to zupełnie inna bajka – etatowy, hollywoodzki symbol filmów zarówno zgoła ambitniejszych (Siedem dusz), jak i tych powstających dla samej rozrywki (Dzień niepodległości). To nie są aktorzy klasy Oscarowej czy wybitnie nagradzani, ale należą oni do czołówki światowej i tworzą ten charakterystyczny mariaż w sposób profesjonalny, nie tylko grają, ale się dopełniają, nie tylko żartują, ale i śmieją się z siebie – wszystko wychodzi świadomie, nieco szarżują (tylko czasami), ale myślimy sobie, że chłopcy potrafią grać. Bardzo dobrze grać.
I umówmy się, mało co będzie tutaj wysokich lotów – fabuła odnosząca się do kradzieży stu milionów, misja dwóch zwykłych policjantów, którzy mają trzy dni na uratowanie posterunku przed zamknięciem, próba przeżycia z ciągle znerwicowanym szefem, zmysłowa świadek morderstwa – tak myślę, że widzieliśmy to milion razy, w tej czy innej formie, ale tutaj ta kalka motywów jakoś przestaje przeszkadzać, jest widoczna, zauważamy ją, ale nie staje się inwazyjna. Nie wykrzykujemy, że gdzieś już to widzieliśmy, tylko przyjmujemy to do wiadomości i tak jakby cieszymy się dalej z seansu – po co szukać negatywów na siłę? Zrekompensują nam to niektóre udane zabawy z kamerą, budowanie przemyślanego poruszenia u widza, a także amerykański humor.
No właśnie, humor, on też nie różni się zbytnio od innych gagów usłyszanych w komediach sensacyjnych zza oceanu. Trafiony, dosadny, infantylny (do bólu) – kochamy go w takiej, a nie innej formie, niby nie przyznajemy się do niego, ale po cichu wielbimy. Odmóżdża, odpręża, a tutaj – gdy na dodatek jest wykorzystywany w odpowiednich chwilach – potrafi sprawić niemało radości. Zresztą przekonajcie się sami, nieraz złapiecie się na „nienagannym prychnięciu”.
Lubimy się z tym duetem, dlatego tym bardziej nastawiam się na trzecią część, której zwiastun wyszedł parę dni temu. To film pioruńsko zadowalający – na koniec przecież każdy z nas wykrzykuje: „Bad boys for life!”.