COŚ. Oryginał i remake
Nie będę ukrywał, że jako pierwszą poznałem wersję Johna Carpentera, a powiadania, na podstawie którego oba filmy powstały nie miałem przyjemności czytać (wiem jednak, że wersja z 1951r. jest na nim oparta raczej luźno – chwała Wikipedii). Nie będę również ukrywał, że carpenterowskie Coś uważam za najlepszy horror, jaki widziałem w życiu. Oryginał jako horror sprawdza się co najwyżej średnio. Problemów związanych z brakiem odpowiedniego klimatu jest kilka: baza, w której toczy się akcja, wydaje się aż nazbyt przytulna i bezpieczna jak na budynek umiejscowiony gdzieś pośrodku lodowego pustkowia, wiele kilometrów od najbliższej cywilizacji. Tłok, gwar i szczery uśmiech na ustach wszystkich przebywających w głównej sali sprawiają, że obraz życia polarników wygląda jak istna sielanka, a nieskrępowane rozmowy o przysłowiowym niczym, tego obrazu dopełniają. Bardziej drażliwym nie spodoba się postać ciamajdowatego dziennikarza lecącego do Arktyki zrobić reportaż życia – postać, która w zamyśle twórców miała dowcipnie komentować akcję i rozładowywać napięcie, a jak wcześniej już wspomniałem, napięcia mamy tutaj deficyt. W oczy może razić również obowiązkowy wątek romansowy, bo w końcu na stacji są również kobiety, w tym wybranka serca głównego bohatera. Jest jeszcze mało ciekawy projekt kosmity, który wygląda jak chodzący w czarnym kombinezonie klon potwora Frankensteina ze szponami w miejscu palców. Wszystkie te wady można jednak po części zrzucić na wiek filmu, który lat na karku ma całkiem niemało. Nie jest też tak, że w Rzeczy nie da się znaleźć żadnych plusów. Ba! Kilka scen robi naprawdę pozytywne wrażenie i nie bez powodu przeszło do klasyki gatunku, jak na przykład odnalezienie “latającego spodka” ukrytego pod lodem lub kończące film słowa “Keep watching the skies” puszczone w eter za pomocą radia jako ostrzeżenie przed kolejnymi wizytami przybyszów z innego świata. Pozytywnie w roli Doktora wypada Robert Cornthwaite, grając typowego (i nieco już dziś oklepanego) naukowca opętanego wizją wielkich odkryć i motywowanego poczuciem misji. Jednak największe wrażenie robi niezwykle efektowna scena pierwszej próby spalenia monstrum za pomocą benzyny i pistoletu na flary, nakręcona z udziałem kaskaderów. Najważniejszą zaletą wersji Carpentera jest tytułowy kosmita – nic tak nie przeraża jak to, czego nie znamy, a stworzenie nie posiadające “prawdziwego oblicza” straszy podwójnie. Dzięki tej koncepcji w The Thing obecne jest coś więcej niż zwykły klimat – Klimat pisany przez “K”, niemożliwa do podrobienia atmosfera niepokoju, niepewności i zagrożenia, potęgowana przez powolną i oszczędną, ale wywołującą ciarki na plecach muzykę Ennio Morricone. Film pod każdym względem prezentuje się wyśmienicie – Kurt Russell jest w szczytowej formie, psychologia postaci i relacje między bohaterami są w scenariuszu rozpisane koncertowo – nie pada ani jedno niepotrzebne słowo. Efekty specjalne i praca charakteryzatorska Roba Bottina są warte wszystkich Oscarów świata, a scena reanimacji i zakończenie zaliczają się do elitarnego grona najbardziej zapadających w pamięć momentów w historii kina. Nawet pomimo tego, że w kilku scenach (które da się policzyć na palcach jednej ręki) nie wszystko udało się tak jak trzeba, na pytanie: “Lepiej obejrzeć oryginał, czy remake?”, w pełni świadomie, ze stanowczością odpowiadam: “Zdecydowanie remake”. Obowiązkowa lektura dla każdego miłośnika kina. |
|
Tekst z achiwum film.org.pl (15.05.2010)