CIENKA CZERWONA LINIA. To nie jest film wojenny
O czym myśli się leżąc wśród wysokiej trawy, wdychając zapach obcej ziemi, widząc kątem oka rozszarpane ciało przyjaciela, z którym od dwóch lat siadało się do wspólnego stołu, dzieliło się smutki, obawy i nadzieje? Czy istnieje sytuacja, w której pytanie o istnienie Boga staje się bardziej zasadne? W jaki sposób odnaleźć bożą iskrę wśród niezliczonej ilości blasków wydobywających się z luf nieprzyjaciela? Tak łatwo można się pomylić, tak łatwo zwątpić, tak łatwo oszaleć. Czy w ogóle warto myśleć? Skoro staliśmy się bardziej okrutni od zwierząt, czy podobnie jak one nie powinniśmy kierować się jedynie instynktem? Zapomnieć o skąpanym w słońcu, nagim ciele dziewczyny oddalonej o tysiące kilometrów, o dzieciach czekających na powrót taty, o światłych ideach próbujących wytłumaczyć nam sens uczestniczenia w rzezi. Jedynie przeć przed siebie, uchylać się przed rozpędzonymi kawałkami metalu, kryć się i zabijać inne zwierzęta walczące o swoje terytorium. Cudownie umierać nie mając z tyłu głowy wszystkich chwil, które zmuszają nas do kompulsywnej walki o każdą kolejną sekundę, każdy płytki oddech. Gęste trawy Guadalcanal nie dają takiej możliwości. Są pełne wspomnień, nadziei, niepewności i strachu przed końcem, ponieważ żywych od martwych dzieli tu jedynie cienka czerwona linia barwiona krwią wrogów oraz przyjaciół.
Kiedy Malick wracał do kina po dwudziestoletniej przerwie, branża oszalała. Legenda Badlands oraz Niebiańskich dni nie słabła, wielu wpływowych krytyków umieszczało pierwsze dwa filmy reżysera na czołowych miejscach swoich osobistych zestawień. Po premierze Cienkiej czerwonej linii wiele osób stwierdziło, że oszalał sam Malick. Jego szaleństwa można było dopatrywać się na wielu poziomach. Pierwsza wersja filmu, która powędrowała na biurko producentów z 20th Century Fox, oscylowała w okolicach sześciu godzin. Rzecz jasna, nikt nie mógł zgodzić się na premierę tak obszernego materiału. Rozpoczęła się żmudna praca z montażem. Po skróceniu do godzin trzech z filmu zniknęły sceny z udziałem wielu głośnych nazwisk. Malick całkowicie zrezygnował z fragmentów z Billem Pullmanem czy Mickeyem Rourke’iem, znacznie ograniczył również role innych aktorów, chociażby Adriena Brody’ego. Tak głośne nazwiska jak Clooney czy Travolta pojawiały się w filmie zaledwie na minutę, dwie. Malick wiedział, że może mieć na planie właściwie każdego – może, ale nie musi. Całe to realizacyjne zamieszanie blakło jednak przed ostatecznym rezultatem prac. Cienka czerwona linia zderzyła się w roku 1998 z Szeregowcem Ryanem Stevena Spielberga. Film z Tomem Hanksem zadziwiał walorami technicznymi, w gruncie rzeczy był jednak klasyczną, amerykańską narracją, która gloryfikuje bohaterstwo i jest tworzona niejako ku pokrzepieniu serc. Cienka czerwona linia była czymś zupełnie innym. Wielu wielbicieli kina wojennego nie potrafiło się z tym pogodzić.
Obiekcje mieli również czytelnicy Jamesa Jonesa, autora literackiego pierwowzoru filmu. Jego niemal reporterskie wspomnienia nie zostały potraktowane w sposób dosłowny, stały się jedynie fundamentem, na którym Malick zaczął wznosić własną wizję (Michał Oleszczyk zauważa nawet, że Cienka czerwona linia jest w zasadzie adaptacją nie jednej, a trzech powieści wojennych Jonesa, reżyser żongluje w filmie bohaterami oraz wątkami przewijającymi się przez trylogię wojenną autora). Linia… nie jest zatem filmem wojennym w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ Malicka nie interesuje batalistyka. Nie interesuje cała wojenna mitologia pełna bohaterów, orderów oraz patriotycznych deklamacji. Wojna jest dla niego pretekstem do zadawania pytań, które pojawiają się w każdym jego filmie. Jest takie ujęcie, w trakcie którego oślepiające promienie słońca przenikają przez podziurawione przez robactwo liście. To w zasadzie wizualne podsumowanie całego filmu. Nie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać, ponieważ nie chodzi tu jedynie o Boga cicho spoglądającego na niszczoną przez ludzi Ziemię. Widok chorej rośliny rodzi o wiele więcej pytań. Wszystkie dotyczą jednak człowieka, ponieważ w jednym aspekcie Malick nie ma żadnych wątpliwości. Bóg dostępny jest jedynie poprzez introspekcję, głębokie i szczere wejrzenie w siebie. Iskra tkwi w nas, czy gaśnie jednak w momencie, gdy dogoni nas kula wystrzelona z broni nieprzyjaciela?
***
Nagłe eksplozje, jęki i świdrujący dźwięk metalu prującego powietrze stanowią u Malicka substytut zwątpienia. Jak można wciąż ufać, wciąż wierzyć, skoro śmierć pogrywa z człowiekiem w tak okrutny, pozbawiony sensu sposób? To postawa Welsha (Sean Penn), który z twardego realizmu tworzy tarczę mającą odizolować go od demonów wojny. W trakcie prologu filmu zdaje się nam, że w intelektualnej gardzie bohatera nie ma żadnych luk, że wojna może znokautować go jedynie za pomocą zabłąkanej kuli lub wybuchu granatu. Po pacyfikacji wioski pełnej Japończyków wiemy, że tarcza Welsha jest pełna pęknięć, zakończenie zwiastuje natomiast jej ostateczne zniszczenie. Emocje biorą górę nad intelektem w momencie, gdy Penn klęka nad symbolicznym grobem ideologicznego przeciwnika, który stał się również najwierniejszym przyjacielem. Klęka i płacze, pytając, gdzie podział się jego Bóg.
Witt (Jim Caviezel) jest zagadką. Wojna jest dla niego całkowitą bzdurą, armia i symboliczny fundament stworzony po to, aby przekonać żołnierzy, że warto postawić swoje życie na szali – nonsensem. Welsh odnajduje ten sens wśród melanezyjskich tubylców, pomiędzy którymi zadomowił się po dezercji z oddziału. Ich wymiana zdań kładzie fundament pod całą Cienką czerwoną linię. Skryty za intelektualnym murem Welsh i Witt, który mur zburzył na własne życzenie. Rozum przeciwko wrażliwości, instynktowi oraz wierze. Wielu krytyków zarzuca Malickowi retorykę przypominającą kazania głoszone z ambony. Wystarczy jednak prześledzić relację dwóch żołnierzy, aby zauważyć, że filmowe modlitwy Malicka znacząco różnią się od bezrefleksyjnego powtarzania wersów znajdujących się w kanonie. O ile Cienka czerwona linia, podobnie jak całe kino reżysera, jest w pewnym sensie wyznaniem wiary, jest to wiara trudna, pełna pytań i wątpliwości, które – może nieco paradoksalnie – sprawiają, że staje się ona jeszcze silniejsza, jeszcze bardziej żarliwa. Łatwo wierzyć bez zadawania pytań, prawdziwa wiara rodzi się jednak z wątpienia.
Świat Malicka zawsze tworzony jest z pewną umownością. Recepcja jego kina wymaga zaakceptowania tych zasad. Jego filmy, nie wyłączając Cienkiej czerwonej linii, bardzo często balansują na wąskiej granicy intelektualnej głębi i wyniesionego do rangi filozofii banału. W opowieści o żołnierzach zdobywających Guadalcanal również nie brak figur, które mogą razić i zniechęcać do śledzenia intymnych, wewnętrznych bitew toczonych przez poszczególnych bohaterów lub, co byłoby w zasadzie bliższe prawdy, polifoniczny głos bohatera zbiorowego. Irytować może mocne skontrastowanie natury oraz cywilizacji, które przemawia oczywiście na niekorzyść tej drugiej. Obiektyw kamery bardzo często wędruje w kierunku bujnej roślinności oraz egzotycznej fauny. Wśród koron drzew niemal bezustannie pojawia się natomiast oślepiające, słoneczne światło, które (zważywszy na przyjętą przez Malicka perspektywę) odsyła do wiadomych kontekstów. Z naturą związany jest również sposób zobrazowania melanezyjskich plemion, które przed eskalacją konfliktu pomiędzy Amerykanami oraz Japończykami jawią się nam jako nieskalane złem cywilizacji Zachodu. Reżyser, świadomie lub nie, daje złapać się zatem w sidła metaforyki szlachetnego dzikiego, który w wyniku zetknięcia z przybyszami z zewnątrz gwałtownie traci swoją naturalną niewinność. W obliczu wszechobecnej śmierci błahe mogą wydawać się również pytania stawiane przez narratora, pole bitwy nie kojarzy się bowiem ze stawianiem pytań fundamentalnych, które mimo swojej wagi zawsze obarczone są pewną dozą banału.
Czy należy jednak od nich uciekać? Czy można zadawać je tylko w milczeniu, powoli zasypiając nad kolejnym opasłym tomem cudzych przemyśleń? Otóż nie. Malick nie boi się głosu krytyków, którzy wśród producentów jego filmów nieustannie dopatrują się obecności Ducha Świętego. Nie boi się pytać o to, o co dzisiejszym intelektualistom pytać po prostu nie wypada, bo postmodernizm, bo upadek wielkich narracji, bo skupienie się na wycinku, a nie próbie zrozumienia całości. Nie można nazwać go jednak bożym prostaczkiem, który pytaniami z pozoru banalnymi obala dysertacje uniwersyteckich autorytetów, byłoby to sporym nadużyciem. Malick świadomie używa dość oczywistej metaforyki, niemniej symbol nigdy nie pojawia się w jego filmie bez wpisania w szerszy kontekst, częstokroć odzierający go z dostrzeganych na pierwszy rzut oka cech. Pozornie nieskazitelna natura Cienkiej czerwonej linii również odbywa swoje wojny, przeprowadza rzezie. Pośród bagien Guadalcanal nie żyje jedynie rajskie ptactwo, ale i gady, które jedynie czyhają na to, aby zatopić zęby w ciepłym ciele. Psy szarpią ciała zmarłych żołnierzy, sępy czekają na to, aż zwycięzcy pozostawią wśród trawy poległych, przegranych. Drzewa zmagają się ze szkodnikami, toczą je nieznane choroby. Czy jest zatem naturze istotnie tak daleko do cywilizacji? Ujęcie zamykające Cienką czerwoną linię wiele w tym aspekcie tłumaczy. Na podobnej zasadzie działa zresztą relacja pomiędzy Welshem i Wittem. Na początku filmu to dwie skrajnie różne osobowości trącące nieco wonią papieru, ocierające się o schemat. Zakończenie nie pozostawia nam złudzeń. Nie ma zwycięzcy walki charakterów, ponieważ niezłomną postawę z prologu porzucił i jeden, i drugi bohater. Jednoznaczna interpretacja ich zachowań oraz intelektualno-emocjonalnej ewolucji nie jest możliwa. Malickowi to jednak nie przeszkadza, wiara nie potrzebuje bowiem interpretacji.
***
Cienka czerwona linia nie jest filmem o wojnie. Nie do końca opowiada również o ludziach, którym przyszło zmagać się z wojennym okrucieństwem. Te niecodzienne, ekstremalne, wywracające świat do góry nogami chwile wykorzystuje Malick do tego, aby zadać pytanie dotyczące kondycji człowieka, jego roli w nieustannie toczącej się walce dobra i zła. Większość pytań pozostaje bez odpowiedzi, jasne nie jest nawet to, w którym miejscu należy dopatrywać się stron tego odwiecznego konfliktu. Malick nie liczy jednak na odpowiedzi. On po prostu pyta, medytuje, zastanawia się i z ufnością spogląda w niebo.