Bogowie śnienia i kobiety, które ich uwielbiają
Jestem pewny kilku rzeczy w popkulturze – nie powstała ani nie powstanie dobra ekranizacja “Strażników” Alana Moore, która będzie godną wariacją literackiego pierwowzoru. Jestem też pewny, że nie chcę nigdy obejrzeć aktorskiej wersji “Kaczych opowieści”, miałem bowiem koszmar, w którym Sknerus McKwacz grany był przez pokrytego piórami Colina Firtha. Wiem też, że na ekranizację “Neuromancera” już za późno, bo kino cyberpunkowe samym “Matriksem” zaorało całą pulę gatunkowych wyznaczników. Wiem też na sto procent, że człowiek, który podejmie się przekładu na ekran “Sandmana” Neila Gaimana musi być nie tylko znawcą materiały źródłowego, ale również wizjonerem.
Seria nieszczególnie powiązanych ze sobą fabularnie historii o księciu snu, władcy koszmarów, opiekunie śpiących, Morfeuszu (w różnych kulturach zwany inaczej, w tradycji folkloru niemieckiego nosi imię “Piaskun” lub “Piaskowy dziadek”, sypiącym usypiającym piaskiem w oczy, poświęcili mu kwałek Metallica w “Enter Sandman” oraz The Chordettes) to idealny przykład na twórcze wykorzystanie postmodernizmu. Zanim ktoś jednak uśmiechnie się (a szczególnie redakcyjny kolega Grzegorz Fortuna), że używam wyświechtanego terminu, muszę się przyznać – nie wiem, jak inaczej nazwać subświat, w którym jednocześnie egzystują bóstwa różnych mitologii, bohaterowie ksiażkowi, William Szekspir, a także panteon mało znanych postaci z DC Comics. Postmodernistyczny. “Sandman” jest postmodernistyczny w ciul i ja tutaj nie będę sobie głowy lasował innymi terminami.
Zaczytywałem się w komiksach z tej serii z dwóch powodów. Były wspaniałym wielogłosem, który zrozumieć można, jeśli porzuciło się dotychczasowe myślenie o mainstreamowej pulpie obrazkowej. “Sandman” nobilitował bowiem to, co niskie, właśnie dzięki mieszaniu uniwersów i kreacji dziwacznego bohatera. Nieważne, gdzie Morfeusz trafi, zawsze będzie pasował, bo postać podróżująca między snami jest mniej ograniczona niż jakikolwiek międzygwiezdny podróżnik. Drugi powód był mniej wzniosły – po prostu próbowałem zaimponować kobiecie. Laski kochają “Sandmana”, ale o tym jeszcze później.
Na pewno to, co zauważyłem w “Sandmanie”, istniało w gatunku wcześniej, choć nie w tak przemyślanej i skierowanej do specyficznego odbiorcy formie. Niebywałą frajdę przynosiło młodemu człowiekowi prawidłowe lokalizowanie nawiązań, odkrywanie tajemnic zarówno w tekscie, jak i obrazie. Trudna sprawa do przeniesienia na ekran, bo w opowieściach graficznych koncentrujemy się na tekście oraz pozornie statycznym obrazie, kiedy to, co ważne w interpretacji, rozgrywa się na drugim, trzecim, czwartym planie. Komiks rozumie się lepiej, jeśli jesteś humanistycznym wyjadaczem, ale i bez tego daje radę, bowiem Gaiman korzysta mimo wszystko z języka popkultury, odbieranego już intuicyjnie, strona za stroną, dymek z tekstem za dymkiem. “Sandman” mógł więc stać się przyczynkiem do poznawania nie tylko fantastyki, ale i dzieł klasycznych. Gdzieś między uniwersami, jedną nogą w kulturze wyższej, a drugą w “popie”, stał mój Morfeusz i był w tym staniu naturalny oraz zajebisty.
Proszę się zresztą lepiej przyjrzeć otoczeniu. Graficzne elementy serii są dookoła, idealnie bowiem wpisują się w tak bardzo lubianą przez miłośniczki porozciąganych swetrów stylistykę burtonowsko-new-wave’ową (przepraszam, ale gdy spojrzą Państwo na przypominajacego Roberta Smitha z The Cure głównego bohatera, zrozumieją tego językowego potworka). Kiedyś nawet odkryłem tatuaż na plecach koleżanki, który przedstawiał Śmierć, ukochaną, rezolutną, ale i niepokorną siostryczkę tytułowego bohatera, a dodać trzeba, że dumna nosicielka tego rysunku żadnego innego komiksu w życiu nie przeczytała.
Piszę o tym wszystkim, bo przeczytałem przed chwilą news, że New Line Cinema przejęło od Warner Bros projekt ekranizacji “Sandmana”, którym bardzo aktywnie zajmował się Joseph Gordon-Levitt (miał ponoć zagrać główną postać, ale też być może wyreżyserować). W oświadczeniu na Facebooku aktor podziękował za współpracę ludziom z WB, DC, autorowi komiksu, scenarzystom i stwierdził, że nie może zajmować się w dalszym ciągu jednym ze swoich ulubionych bohaterów, ponieważ wizja nowego studia zgoła różni się od jego. To chyba dobra informacja, bo tak naprawdę zainteresowała mnie ta produkcja dopiero wtedy, gdy zauważyłem, jak bardzo rozpalony jest Gordon-Levitt. Mówił o Sandmanie, jakby był jego największym fanem, z nerdowską wręcz podjarką. Było to analogiczne do cudów, jakie wyprawiał Ryan Reynolds, chcąc dać widzom Deadpoola z prawdziwego zdarzenie. Z takiej miłości rodzą się ładne dzieci.
Nie mam żadnej siły sprawczej, pisząc o swoim uwielbieniu do “Sandmana”, chciałbym jednak podzielić się z Państwem swoim snem, w którym filmowy “Sandman” dostacza, co trzeba. Morfeusz, aby przeskoczyć między jedną oniryczną projekcją a drugą, potrzebuje pomocy i czegoś więcej niż wielkiego studia. Póki co mogę tylko polecić historię obrazkową Neila Gaimana, aby dać dowód na to, że niektóre opowieści należy kochać, bronić i głaskać, a jeśli to niemożliwe – pozwolić im odejść, bo “Sandman” to bajka kompletna.