Big Hero Three. 3 NAJLEPSZE trylogie superbohaterskie
Kino superbohaterskie zdominowało rynek filmowy (zwłaszcza blockbustery) w ostatnich 20–30 latach. To był czas rozkwitu, stabilizacji i wyeksploatowania trykociarskiego gatunku. Obecnie jesteśmy poniekąd świadkami przesytu, wyczerpywania się dobrze znanej formuły, którą ukształtowały w głównej mierze produkcje z uniwersum MCU. Dlatego jest możliwe, że wraz z domknięciem historii Strażników Galaktyki, jesteśmy świadkami zwieńczenia ostatniej klasycznej trylogii superhero. Dlaczego? W świecie trykociarzy znajdujemy się obecnie w momencie zabawy gatunkowej, dekonstrukcji, szukania nowych rozwiązań. To, co najciekawsze, dzieje się poza wielkimi multiwersami i korporacjami Disneya czy Warner Bros. Te ustawiły swoje celowniki na zysk, który determinuje każdą twórczą decyzję.
W takich warunkach trudno będzie już o taką cykliczność, swobodę, jaką posiada James Gunn, a którą mogliśmy obserwować w kilku seriach jakoś od momentu przełomowego, czyli pojawienia się Spider-Mana z twarzą Tobey’ego Maguire’a. Na zwarte, szczegółowo zaplanowane trylogie trudno liczyć też w perspektywie rozmieniającego się trochę na drobne rynku filmowo-serialowego, gdzie każda inwestycja musi się zwrócić, wszystko obarczone jest ogromnym ryzykiem. Dowodów na to jest całkiem sporo – wiele produkcji superbohaterskich w ciągu ostatnich lat było zaplanowanych na dłuższe cykle, czyli przynajmniej 3 filmy, z których udało się wyprodukować i wypuścić… jeden, góra dwa. Przykładami mogą być, np. Spider-Many z Andrew Garfieldem czy filmy z uniwersum DC Snydera, z Wonder Woman na czele. Wraz z upływem lat trwającego superbohaterskiego boomu perspektywy stworzenia zwartej trylogii spadały. Stąd bierze się mój sceptycyzm wobec możliwości ich powstawania w przyszłości. Postanowiłem zatem pochylić się nad powstałymi dotychczas trylogiami i wybrałem te, które uważam za najlepsze, najbardziej wyrównane, będące najlepszą wizytówką twórców i dowodem pewnej artystycznej wizji, długofalowego twórczego planu. Nie ma co ukrywać, najlepsze z nich łączy jedno – niezmienne nazwisko na stołku reżysera. To, w mojej opinii, jest jeden z kluczowych wyznaczników sukcesu każdej z wybranych tu trylogii.
Jako że mój wybór ogranicza się do trzech produkcji, jest to bardzo konkretna, a przy tym subiektywna selekcja. Co ciekawe, w każdej z nich jest jakaś produkcja, która w memie z trójgłowym smokiem przypisywana byłaby do tego, co robi głupie miny i wytyka jęzor. Stąd pewnie niektórych zdziwi to, że w moim zestawieniu nie znajdziecie m.in. sagi Avengers, z czego od razu chcę się wytłumaczyć – ich historia rozkłada się bowiem na 4 filmy. Przez to znajduje się poza kategoriami. Czułem się jednak w obowiązku, aby poświęcić im kilka słów, ponieważ to kamień węgielny kina superbohaterskiego, który wielu później nieudolnie próbowało skopiować. Zwłaszcza DC. W końcu to w Avengers po raz pierwszy udowodniono, że można połączyć tajfun różnych charakterów, mieszankę kipiącej charyzmy w jedną drużynę. Z każdą kolejną częścią wyzwanie to stawało się coraz większe, a twórcy tę odpowiedzialność zdołali udźwignąć. Nawet w krytykowanym Czasie Ultrona sprawnie wprowadzono nowych graczy i zarysowano zagrożenie o kosmicznej skali. Kolejna część, czyli Infinty War, przygniata już rozmachem, przełamuje schematy narracyjne, a jednocześnie – dosyć zaskakująco, bo wbrew ograniczonemu czasowi ekranowemu – pozwala odpowiednio wybrzmieć większości postaci. Nie ma tu praktycznie czasu na odpoczynek, a mimo tego jesteśmy zaskakująco blisko postaci. Cały czas coś się dzieje. Zostajemy wciągnięci w rozgrywkę na oszałamiającą, nieznaną dotychczas skalę, której satysfakcjonujący koniec następuje w Endgame. Nie ma co się dziwić, że wielu widzów uważa Koniec gry jako umowny, estetyczny koniec… MCU.
3. Trylogia „Spider-Manów” Sama Raimiego
Film Sama Raimiego z 2002 roku był absolutnym przełomem dla kina superbohaterskiego. Śmiało można powiedzieć, że jego sukces kasowy, artystyczny spowodował, że dzisiaj jest to najpopularniejszy gatunek filmowy na świecie. Co ciekawe, przejście filmu od pierwszych pomysłów i planów do etapu produkcji zajęło blisko 25 lat. W głównej mierze chodziło o prawa autorskie do pierwowzoru, które przechodziły z rąk do rąk. Kiedy po wielu zmianach wytwórni mających prawa do adaptacji komiksu trafiły one w końcu do Sony Pictures, zaczęto poszukiwania reżysera. Znajomość komiksów i pasja do postaci Spider-Mana zadecydowały o tym, że Sam Raimi otrzymał tę posadę. A w stawce byli tacy uznani twórcy jak: Roland Emmerich, Tim Burton, Chris Columbus i David Fincher. Pamiętam, ile oczekiwań, zachwytów i emocji towarzyszyło ujawnieniu kostiumu Pajączka. Producenci mieli świadomość, jak ciężkiego zadania się podjęli, dlatego nad strojem Spider-Mana przez pół roku pracował niejaki James Acheson, który stworzył 22 kostiumy, o wartości 60.000 dolarów każdy. Cztery z nich zostały ukradzione z planu. Leo DiCaprio był rozważany do roli Petera Parkera, dostał ją jednak… jego kumpel z dzieciństwa: Tobey Maguire. Szarżujący Willem Dafoe – tutaj jeszcze niewykorzystany z powodu bezsensownie nałożonej na twarz mistrza nadekspresji maski – został obsadzony w roli Normana Osborna. Wcześniej zagrania tej roli odmówili Nicolas Cage, John Malkovich i John Travolta. To było wydarzenie, prawdziwe szaleństwo! I film to udźwignął. Czasami się chwiał, jednak dostarczył to, czego widzowie oczekiwali. Nie jest to dzieło wybitne, nie oszukujmy się, jednak wciąż broni się po latach. Kupuje zwłaszcza swoją efektownością, bezceremonialną miłością do wykreowanego świata, postaci Spider-Mana. Mimo swojej pompatyczności, zabawnego patosu ma w sobie mnóstwo serca i rozmach.
Najlepszą częścią tej trylogii jest jednak kontynuacja, która po niemal 20 latach broni się praktycznie na każdej płaszczyźnie. Oglądałem ją całkiem niedawno, tuż przed seansem No Way Home. Czysta frajda! Raimiemu znów udało się uzyskać całkiem sensowny balans pomiędzy frajdą, lekkim patosem a totalną przygodą. Zwornikiem całości jest jednak jeden z najlepszych czarnych charakterów kina superbohaterskiego w historii – Doktor Octopus. Alfred Molina zagrał na granicy przerysowania, ale też udało mu się stworzyć postać naprawdę przekonującą. Jeszcze bardziej zdziwiłem się również, jak bardzo po latach przypadł mi do gustu Pajączek w wykonaniu Tobey’ego Maguire’a – jego niemal neurotyczne wycofanie społeczne, walka pomiędzy poczuciem odpowiedzialności a emocjami są bardzo prawdziwe. Sekwencje skakania na pajęczynie, ujęcia horyzontalne i animacja ruchów Spider-Mana nadal przekonują, a wręcz… szokują świetnością, płynnością wykonania (scena pociągowa to wciąż jedna z lepszych w historii gatunku). Jest jednak jedna rzecz, której nie mogę przeboleć – Kirsten Dunst. Nadal jej kompletnie nie trawię.
Istnieje niepisane prawidło, że każda trylogia ma prawo na małe potknięcie. To ten casus ze wspomnianym we wstępie trójgłowym smokiem. Takim dziwakiem w tryptyku Raimiego jest Spider-Man 3, który okazał się szalenie nierówną i rozbitą fabularnie, balansującą momentami na granicy żenady produkcją. Nie można jednak jej omówić miłości do świata i postaci, a także zwyczajnej frajdy, którą gwarantuje. Jednak pewnych scen – zwłaszcza tych, gdzie Peter Parker tańczy albo spogląda w bok i robi dzióbek – nie można tak łatwo zapomnieć. Jednak i te znalazły swoje miejsce w historii popkultury.
2. Trylogia „Mrocznego Rycerza”
W pierwszej dekadzie XXI wieku ogarnięty groźbą terroryzmu świat był spragniony kina superbohaterskiego na najwyższym poziomie artystycznym, aktorskim. Spider-Many Raimiego pokazały, że to nie jest kino skierowane tylko dla dzieci, że może być efektowne, zaskakująco dojrzałe, a jednocześnie szalenie komiksowe i widowiskowe. Nolan zamarzył, aby dać światu Batmana, który będzie odpowiedzią na potrzeby swoich czasów. Dlatego zebrał onieśmielającą śmietankę aktorską (Bale, Oldman, Caine, Freeman, Weich, Murphy, Neeson i inni), wkroczył do Gotham i… dokonał redefinicji kina superbohaterskiego. Trzeba przyznać jedno – jego filmy wzniosły je ponownie do rangi dzieł kinematografii. Coraz częściej pojawiają się jednak głosy, że kiepsko się starzeją. I jest w tym trochę racji. Stąd „tylko” drugie miejsce na podium mojego zestawienia. Można być sceptycznie nastawionym do zaserwowanego tu nieco na siłę, a przy tym dosyć mało przekonującego realizmu, poważnego, momentami wręcz pompatycznego tonu. Faktem jest, że żadna adaptacja komiksów nie spotkała się dotąd z taką przychylnością krytyków i nagrodami. Sukces tkwi tu przede wszystkim w samej warstwie technicznej i aktorskiej każdej z produkcji. Mechanizmy i środki, po które sięgnął twórca Incepcji, to absolutny kinematograficzny top. Wykorzystanie realistycznych planów miast, praktycznych efektów specjalnych, dbałość o każdy detal, światotwórczy rozmach miały jeden cel – Nolan w filmie Batman: Początek zapragnął skrupulatnie ukazać genezę przemiany Bruce’a Wayne’a i stworzyć własny mit na nieznanych wcześniej warunkach. Dzięki nim wpłynął na wyobraźnię całego świata. W Batmanie: Początku Bruce Wayne stał się symbolem walki z terrorystami uosabianymi przez Ra’sa al Ghula. Jego przemiana w superbohatera to wzorcowy origin story, który kopiowało wielu twórców. Bohater przekuwa tu swoje lęki w siłę – tak kształtuje się jego niezłomność, charakter. Trauma po stracie rodziców jest tylko jednym z motorów napędowych do założenia maski.
W Mrocznym Rycerzu Nolan rozwija etos swojego mściciela i pozostaje przy tym czujnym obserwatorem przemian społecznych. Nie ma co się jednak oszukiwać, to, co sprawia po latach, że jest to produkcja wybitna, to fakt tego, że Heath Ledger miał w tym punkcie kariery jakiś moment nieokiełznanego geniuszu. Druga część oceniana jest z całej trylogii najwyżej głównie z jego powodu. Fabularnie jest tu jednak również gęsto, ponieważ Nolan uderza w zupełnie inne struny i rozbija, demitologizuje to, co zbudował w pierwszej części. Kiedy na scenę wkracza ocierający się o geniusz, nieodżałowany Heath Leder jako Joker, to poniekąd jego głos staje się trybunem ludu, demaskatorem rządowych kłamstw. Film ma momenty, kiedy ociera się o arcydzieło. Ma jednak swoje ograniczenia. W walce o duszę Gotham Joker powinien był wygrać. Mroczny Rycerz udowadniał jednak, że nawet wobec braku zaufania do rządu, wadliwego systemu, trzeba pozostać niezłomnym i walczyć chociażby o iluzję zasad. Batman łamie wtedy swoje zasady, musi się ubrudzić, tylko po to… by zrobić krok wstecz w Mroczny Rycerz powstaje.
Głównie z powodu trzeciej części w moim rankingu najlepszych trylogii superhero filmy Nolana spadły na miejsce nr 2. O dziwo, to najbardziej widowiskowa produkcja ze wszystkich. Zmarnowano tu jednak bardzo wiele rzeczy na poziomie fabuły i konstrukcji postaci, zwłaszcza złoczyńcy. Bane przeprowadza w filmie niemal robespierre’owską rewolucję, cały świat przed nim drży. Potem staje się drugorzędnym pionkiem kosztem beznamiętnej, nieprzekonującej Talii al Ghul (wybitna Marion Cotillard w swojej najgorszej roli w karierze), jego zachowania przestają być precyzyjne i wykalkulowane. Jak na programowo realistyczne kino superbohaterskie, zbyt wiele rzeczy urąga tu też logice – ostatnia walka, przetrzymywanie policjantów pod ziemią, finał wołają o pomstę do nieba. Największy kłopot miałem jednak z przyjęciem nowej/starej wizji Batmana, który wobec brutalnego działania Ligi Cieni znów staje się… niezłomny. To właśnie jest kluczowa cecha Bruce’a Wayne’a w interpretacji Christiana Bale’a. Dla swojego miasta jest prawdziwym bohaterem, niezłomnym, nieprzekupnym, a przez to stał się… nudny, odległy od ludzi, patetyczny, bo tak nieludzki, nieskazitelny. Batman w imię celu jest w stanie poświęcić prawie wszystko, łącznie ze swoim życiem, wypada tutaj trochę jak samobójca z psychicznymi, głębokimi zaburzeniami. Na koniec wypada jednak z tej roli, ponieważ Nolan – podobnie jak wcześniej w przypadku Jokera – zawahał się, nie miał odwagi być konsekwentnym. Bo przecież w ostatniej części trylogii powrót Bruce’a do Gotham był kreowany niemal na misję samobójczą. A tak Batman stał się harcerzykiem w stylu Supermana. Jestem ciekaw, jak ten film by wyglądał, gdyby powstał 5–10 lat później, kiedy granica została przekroczona w Infinity War.
1. Trylogia „Strażników Galaktyki”
Nad pierwszą superbohaterską trójnią – nie ukrywam – zastanawiałem się dosyć długo, biłem się z myślami, czy nie będzie to zbyt pochopna, motywowana efektem świeżości, wciąż odczuwanymi emocjami decyzja. Chciałem do tematu podejść na chłodno. Nie potrafiłem jednak podjąć innej decyzji, ponieważ pokochałem tę bandę życiowych wykolejeńców, których stworzył James Gunn. Tak jak Strażnicy Galaktyki weszli z przytupem do kina superbohaterskiego, tak zamknęli swoją wspólną podróż z ich twórcą w równie spektakularny sposób. To ewenement, zwłaszcza w perspektywie obecnej kondycji kina superbohaterskiego. Wielu widzów i krytyków kręciło nosem na część drugą, jednak ja uważam, że jest to produkcja naprawdę dobra, mocno niedoceniona i broni się po latach. Dlatego mój pierwszy wybór, co wydawało mi się jeszcze niedawno niemożliwe, przypada Peterowi Quillowi i spółce. A teraz postaram się jak najbardziej precyzyjnie wyłuszczyć dlaczego.
Wszystko zaczęło się od Guardians of the Galaxy, który stał się punktem zwrotnym nie tylko dla MCU, ale dla całego kina superbohaterskiego. Aj, jakiż to piękny mariaż obrazu i dźwięku podsypany szczyptą Nowej Przygody! Co ciekawe, na poziomie fabularnym nie jest to może wybitne kino, jednak James Gunn dokładnie wiedział, czym ma być ten film. I tak wygrał. Strażnicy idealnie trafili w emocje widzów, stali się ogromnym powiewem świeżości w MCU i wprowadzili (dosłownie i w przenośni) bohaterów Marvela między gwiazdy. Jeżeli dodamy do tego najlepszy soundtrack w tej części Galaktyki, świeżość, chemię między postaciami, rewelacyjne tempo, to – parafrazując tytuły z Awesome Mix – dostajemy istne zaproszenie do Come and Get Your Love, co poskutkowało tym, że ja zostałem Hooked on a Feeling. I najważniejsze – jak dobrze ten film się starzeje!
Później przyszedł czas na jeden z najbardziej niedocenionych filmów MCU – Guardians of the Galaxy Vol. 2. Drudzy Strażnicy – w porównaniu z pierwszymi – spotkali się z mieszanym przyjęciem. Wydaje mi się, że stali się poniekąd więźniami fenomenu i sukcesu pierwszej części. Nie do końca słusznie. Zabawa z postaciami, światem i tempem powędrowała bowiem w nieco innych kierunkach, niż można się było spodziewać. Jak się okazuje, całość zyskuje naprawdę wiele… po premierze trzeciej części. Dopiero w tej perspektywie widać, że Gunn doskonale wiedział, co robi. Fakt, że w kontynuacji nie powielił tropów, które dały mu sukces w pierwszej części, tylko postarał się głębiej wejść w swoje postacie, rozwinąć ich emocje, motywacje okazał się trampoliną do finału. Dzięki temu dostaliśmy jedną z najlepszych rzeczy w uniwersum, czyli wątek ojcowski Yondu, bardzo ciekawie ograny motyw z Ego (cudowne, psychologiczne nawiązanie do Davida Hasselhoffa), pogłębienie postaci Star Lorda i jeszcze mocniejsze zawiązanie więzi między Strażnikami.
W końcu przyszedł czas na część trzecią, która obecnie święci triumfy w kinach. Co ciekawe, do końca nie byliśmy pewni, czy Vol. 3 powstanie, bo w międzyczasie Gunn został zwolniony przez Kevina Feigego (kontrowersyjna sprawa z wpisami reżysera na social mediach sprzed lat) i przeskoczył do konkurencji – objął stery nad rozpędzającym się na nowo uniwersum filmowym DC. Reżyser i scenarzysta powrócił jednak, aby dokończyć swoje dzieło i godnie pożegnać się z tym światem. Od Vol. 2 minęło jednak kilka lat, podczas których Quill i spółka pojawili się w Infinity War i Endgame. Ich losy (zwłaszcza Star Lorda) nie do końca potoczyły się tak, jakby tego oczekiwał Gunn. Dlatego, aby przypomnieć nam, dlaczego kochamy tę bandę życiowych wykolejeńców, reżyser dał nam przedsmak finału w świątecznym epizodzie Strażników, czyli The Guardians of the Galaxy Holiday Special. Ta miniatura z marszu stała się… najbliższą mojemu sercu rzeczą z całej IV fazy Marvela. Ta głupkowata, momentami naprawdę urocza, cieplutka jak barszcz z uszkami (lub czułkami Mantis) historyjka, rzeczywiście przypomniała mi, za co kochałem MCU przed IV fazą. Tym sercem byli bohaterowie. W końcu nikt też nie sili się na jakieś udowadnianie, że jest bardziej zdystansowany od innego twórcy, nie uczestniczy w wyścigu na bycie tym najsprytniejszym, odkrywczym twórcą w całym uniwersum. James Gunn udowodnił, że jak nikt zna i kocha swoich bohaterów. Dał nam przedsmak finału – taką wigilię przed premierą, która nastąpiła pół roku później. I jakaż to była premiera!
Strażnicy Galaktyki vol. 3 to list miłosny do antybohaterów, którzy stali się kochanymi przez wszystkich bohaterami pełnymi niedoskonałości. To fragment duszy wszystkich jego twórców pozostawiony na ekranie. Zgoda, film Jamesa Gunna ma swoje kłopoty – zwłaszcza na poziomie prowadzenia wątków, próbuje sporo upchnąć w ciągu tych 149 minut, dlatego niektóre z nich nie wybrzmiewają aż tak satysfakcjonująco, jak inne. Wprowadzenie nowych graczy również nie jest najmocniejszym z elementów filmu. I… co z tego? Film był dokładnie taki, jakiego oczekiwałem – dostarcza tak gigantyczny ładunek emocjonalny, że mógłby nim obdarzyć przynajmniej połowę produkcji IV Fazy. Ukazane sceny eksperymentów na zwierzętach to momentami aż zbyt mocna rzecz. Stąd Strażnicy to ewenement, samotny statek na mapie obecnej kondycji MCU, ponieważ takiego zaangażowania, stawki, emocji, nie uświadczyłem w MCU już naprawdę dawno. Ostatnio w Endgame i Infinity War tak mocno bałem się o życie postaci. Wszystko to wsparte zostało naprawdę dobrym humorem (z małymi potknięciami) sporą dawką akcji i idealnym domknięciem wątków niektórych postaci. Ich interpretacja, zrozumienie, obdarzenie ludzkim obliczem, to jest KLUCZ do zrozumienia fenomenu Strażników Galaktyki. James Gunn to twórca, który dokładnie wie, kim są jego przyjaciele strażnicy, dał im znajomą nam twarz, prawdziwe emocje. I co ważne, zwłaszcza w perspektywie całej trylogii, ze wszystkich swoich decyzji scenariuszowych potrafił finalnie się wytłumaczyć. Trzeci Strażnicy mają też najlepszego złoczyńcę od czasu Thanosa – High Evolutionary to w końcu postać, którą szczerze, bez zbędnego krygowania się można nienawidzić. Zapracował na to swoim megalomaństwem, przerośniętym ego, okrucieństwem. Twórcy wsparli się też w końcu naprawdę dobrymi efektami – CGI, jak i praktyczne (ten manekin Star Lorda niesiony przez Nebulę!) stały na wysokim poziomie. Mnie to wystarczyło, żeby doznać totalnej immersji, wybaczyć kłopoty, słabości czy dziwne potraktowanie Adama Warlocka i ustawić trylogię Gunna na szczycie tej listy.