AVENUE 5. Hugh Laurie, kosmos, papież Polak i kupa śmiechu od twórcy VEEPA
Wiele wskazywało na to, że Avenue 5 będzie kolejnym hitem od HBO. Wszystko bowiem miało taki potencjał – twórca Armando Iannucci (odpowiedzialny za sukces nagradzanego Veepa), znana obsada z Hugh Lauriem na czele, a także interesujący koncept polegający na ukazaniu perypetii pasażerów wycieczkowca podróżującego w kosmosie. Na nadziejach się jednak skończyło – Avenue 5 to jedno z największych tegorocznych rozczarowań w świecie seriali.
Sam początek nie zwiastuje jeszcze katastrofy. Oto statek kosmiczny rusza na kilkunastodniową podróż po Układzie Słonecznym, a na pokładzie znajdują się żądni przygód klienci, których obsługa rozpieszcza na wszelkie możliwe sposoby. Taki lot na pewno kosztuje ogromne sumy, ale kto by nie chciał przyjrzeć się z bliższej odległości niektórym planetom? Turystyczna machineria funkcjonuje bez najmniejszych problemów – na czele wycieczki stoi pewny siebie kapitan Clark (Hugh Laurie), sprawami PR-owymi zajmuje się wszędobylski Matt (Zach Woods), obsługa wygląda pięknie i posługuje się specjalistycznym słownictwem, zaś nad wszystkimi czuwa właściciel firmy Herman Judd (Josh Gad), charyzmatyczny pomysłodawca całego przedsięwzięcia.
Szybko jednak okazuje się, że cały lot jest tylko zmyślnie zaaranżowanym przedstawieniem teatralnym. Iannucci, podobnie jak we wcześniejszym Veepie, prezentuje świat, w którym nic nie jest na swoim miejscu. Wcześniej na podstawie świata politycznego, a tym razem przy wykorzystaniu futuro-kapitalistycznego entourage’u opowiada o kłamstwie założycielskim obecnych stosunków społecznych, gdzie nie liczą się umiejętności, lecz siła pieniądza. Gdzie przy pomocy odpowiedniej liczby monet da się zrealizować najbardziej szaloną rzecz, tam nie ma mowy o bezpieczeństwie.
To dlatego w trakcie oglądania kolejnych odcinków wydaje się, że cały świat przedstawiony ulega atakom niekontrolowanej histerii. Krzyk, rozpacz i zagubienie to jedyne emocje chroniące bohaterów przed popadnięciem w szaleństwo. Jak bowiem podejść racjonalnie do sytuacji, kiedy fachowcy zostają zastąpieni aktorami, a zaledwie jeden błąd wystarczy, by krótka eskapada przerodziła się w kilkuletnią podróż w nieznane?
Avenue 5 w swoich założeniach jest antykapitalistyczną satyrą na bogaczy przedkładających własne ego nad zasady bezpieczeństwa. Sęk w tym, że scenarzyści nie spełniają podstawowych celów charakterystycznych dla obranej konwencji. Satyra ma bowiem śmieszyć widzów przez łzy, gdy dostrzegają w krzywym zwierciadle sztuki, na jakich absurdalnych zasadach funkcjonuje rzeczywistość. Tymczasem żarty w serialu HBO są naprawdę niskich lotów. Oczywiście, każdy ma inne poczucie humoru, niemniej jednak gagi o fekaliach układających się w kształt twarzy Jana Pawła II niebezpiecznie przypominają “dobrą zabawę” w trakcie kolejnego koszalińskiego festiwalu kabaretowego.
W zasadzie każdy element fabuły dosyć szybko zostaje nadmiernie wyeksploatowany, jak gdyby dziewięć półgodzinnych odcinków było za długim metrażem dla tej historii. Nie da się docenić żartów, gdy zasadzają się tylko na stereotypach i nie są później rozwijane w jakichś zaskakujących kierunkach. Zagubiony kapitan statku, narcystyczny miliarder, pantoflarz ulegający wszystkim zachciankom żony, wiecznie kłócące się małżeństwo, pracownik sięgający po korporacyjną nowomowę – jeżeli tylko z takich jednowymiarowych klocków budowana jest opowieść, to nic dziwnego, że po wstępnym zachwycie przychodzi poczucie przesytu i zmęczenia oglądanym materiałem.
Iannucci próbuje przenieść swoje sztuczki z historii o polityce do krytyki kapitalistycznych mechanizmów, lecz te dwa światy nie do końca przecież do siebie przystają. Szkocki scenarzysta wszędzie dostrzega tylko teatralizację życia publicznego, którego aktorzy nie są przygotowani do nałożonych na nich ról. Sięga po najprostszy sposób krytyki, a ten w pewnym momencie traci swą moc. O ile losy niekompetentnej wiceprezydent mogły być przedstawiane z różnych perspektyw – w końcu jej droga na szczyt i z powrotem była możliwa dzięki meandrom amerykańskiej konstytucji – o tyle perypetie pasażerów kosmicznego wycieczkowca nie mają już takiego potencjału. Wprawdzie Iannucci regularnie rzuca bohaterom kłody pod nogi, ale nie ma w tym już takiej dynamiki, perwersyjnie zabawnej analizy omawianego zjawiska. To tylko sztuczne napędzanie akcji – w końcu coś się musi dziać, by widzowie nie odeszli od ekranu.
Pozostaje już tylko rytualne bicie w głupich bogaczy, cwaniaczkowatych arywistów i omamionych klientów, którzy dla kolejnych doznań są w stanie zrobić wszystko. Pod płaszczykiem antykorporacyjnej satyry kryje się nihilistyczna pustka, potrzeba podłożenia bomby pod fundamenty, które już dawno temu zostały znacznie skuteczniej zdekonstruowane przez bieglejszych artystów.
Avenue 5 jest znakomitym przykładem na to, że samo krytykowanie nie wystarczy, by stworzyć interesujące dzieło. Liczą się analiza, wyciągane wnioski, poszukiwanie informacji w miejscach, o których nikt by nie pomyślał, a nie banalne stwierdzenie, że “bogacze są głupi, a kapitalizm zły” i budowanie na tej tezie całej fabuły. Iannucciemu ewidentnie brakuje dystansu, by stworzyć dzieło niejednoznaczne, nie aż tak wyraźnie agitujące za jednym ze sposobów myślenia. Oby tę umiejętność nabył przy okazji realizacji kolejnego, zamówionego już sezonu, bo inaczej widzowie ponownie otrzymają serię żartów niewiele śmieszniejszych od popisów Karola Strasburgera.