search
REKLAMA
Kino klasy Z

ATTACK OF THE SOUTHERN FRIED ZOMBIES. Festyn żywych trupów

Jarosław Kowal

13 marca 2018

REKLAMA

Dochodzimy do muru, w temacie zombie coraz trudniej opowiedzieć historię, której nikt wcześniej już by nie opowiedział, ale czasami okazuje się, że nie trzeba wplatać żywych trupów w prozę Jane Austen, by przykuć uwagę widza. Wystarczy sięgnąć po sprawdzone schematy i ubrać je w rozrywkową formę, a czas spędzony przed ekranem natychmiast okazuje się właściwie spożytkowany.

Południe Stanów Zjednoczonych Ameryki to miejsce o szczególnej specyfice. James McBride w Załatw publikę i spadaj, biograficznej książce opowiadającej o losach Jamesa Browna, napisał: „Nie ma w tym kraju miejsca, które trudniej byłoby w pełni zrozumieć czy ogarnąć […] Południe to po prostu zagadka. Jest niczym staroświecka, wierna żona, gospodyni domowa, która przez czterdzieści lat patrzyła, jak mąż spędza niedzielne popołudnia rozwalony na kanapie, oglądając mecz, i która w końcu wypala: »Nigdy nie lubiłam twojego taty«, wyciąga nóż i raz na zawsze kończy sezon futbolowy małżonka”. Zombie z tego rejonu znamy doskonale chociażby z The Walking Dead, ale serial stacji AMC jest właśnie tą „staroświecką żoną”, podczas gdy twórcy Attack of the Southern Fried Zombies chwytają za nóż i każdemu widzowi z kolejna wykrzykują prosto w twarz: „Nigdy nie lubiliśmy waszych ojców, całych rodzin i was także”.

Tempo jest standardowe jak na horror bez artystycznych ambicji – na przywitanie kilka chwil grozy, później spokojne życie małego miasteczka, a gdzieś w tle źli ludzie knują swoje nikczemne plany. Żywa śmierć rośnie w siłę stopniowo, najpierw jej ofiarą pada wędkarz, którego w Stanach określono by mianem „redneck”, później zaraza rozprzestrzenia się na wiejski festyn przypominający polskie imprezy organizowane z okazji dożynek, z tym że zamiast kapeli disco polo występuje sztampowy zespół southernrockowy, a zamiast wozu Ochotniczej Straży Pożarnej można podziwiać monster trucka. Drugi akt to wybuch epidemii pełną gębą. Gębą przegniłą i pełną kawałków mózgu. Starsza pani obezwładniająca wygłodniałą zarazę laską czy burmistrz z nadwagą walczący gitarą elektryczną to rozrywka porównywalna z grochówką czy watą cukrową – niekoniecznie wysmakowana, ale w kategorii guilty pleasure przepyszna.

Ten specyficzny folklor w połączeniu z brutalnymi scenami sprawiają, że dotąd raczkujący w niskobudżetowym przemyśle Mark Newton urasta do rangi nieprzeciętnie sprawnego twórcy. Jego talent został już zresztą doceniony – pod koniec ubiegłego roku Attack of the Southern Fried Zombies zwyciężyło w kategorii Goriest Film podczas Fantastic Horror Film Festival w San Diego. Ugryzienia, rozszarpywanie wnętrzności i gumowe maski prezentują się tak solidnie, jak tylko kino klasy Z w 2018 roku może wyglądać, szkoda, że akompaniują im niezbyt udane efekty komputerowe. Cyfrowa krew i fatalnie wyglądające płomienie rażą w oczy i trudno nie poczuć tęsknoty za czasami, kiedy w budżecie obowiązkowo musiały znaleźć się środki na wiadra syropu kukurydzianego.

Oprawa wizualna w gruncie rzeczy jest jednak więcej niż satysfakcjonująca. Newton – wbrew swojemu nazwisku – jest zwolennikiem wykorzystywania wyłącznie naturalnego światła, co dodaje filmowi naturalności i pozwala wyeksponować kolory w nietypowy sposób (zwłaszcza zieleń, która dla fabuł ma kluczowe znaczenie). Dodajmy do tego popkulturowe żarty (na przykład nawoływanie „get to the choppa” umierającej pani profesor zapożyczone ze słynnego wersu wypowiedzianego przez Arnolda Schwarzeneggera w Predatorze), kilka scen po napisach niczym w produkcjach Marvel Studios i nieoczekiwane przesłanie ekologiczne (zombie mają tendencję do przemiany w rośliny), a rezultat pozwala wierzyć, że żywe trupy nie wydały jeszcze ostatniego tchu i nieprędko oddadzą tron królów współczesnego horroru.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA