search
REKLAMA
Artykuł

Mroczny Rycerz po trzykroć

Andrzej Brzeziński

4 lutego 2013

REKLAMA

Nie lubię pisać recenzji „na gorąco”. Wychodzę z założenia, że trzeba się z filmem przespać, porządnie zastanowić nad tym, co się widziało, wrażenia muszą złapać drugi oddech. Innymi słowy, potrzeba czasu, aby odpowiednio wyrobić sobie zdanie i wystawić właściwą ocenę. Dobrym momentem jest premiera danego filmu na DVD bądź coraz popularniejszym Blu-ray. Wówczas można przeanalizować obejrzane dzieło w domowym zaciszu, z dala od przepełnionej sali kinowej i przypadkowych widzów, których do kin ściągnął szum medialny, zamiast prawdziwej miłości do kina, bądź oddania dla twórcy filmu. Co prawda w tym przypadku troszeczkę się spóźniłem, ale mimo wielu artykułów o Batmanie już będących na stronie, pozwolę sobie przedstawić swój tekst o trylogii Christophera Nolana, napisany z okazji premiery wieńczącego dzieło „Mroczny Rycerz powstaje”. Tekst pisany na spokojnie, bez żadnej presji i ze sprzyjającym upływem perspektywy czasu oraz pełną świadomością, że niczego nie pominąłem.

Początek

Zanim Christopher Nolan dostał szansę na realizację pierwszego filmu o Batmanie, z filmowymi wersjami przygód Mrocznego Rycerza musiało zacząć dziać się naprawdę źle. A źle zaczęło się dziać w dniu, kiedy do kin wszedł trzeci z serii „Batman Forever” w reżyserii Joela Schumachera, będący nieudolną próbą kontynuowania tego, co zostało zapoczątkowane dwóch wcześniejszych filmach. Nieudolną, bo schumacherowska wizja nijak się miała do tej burtonowskiej. Wszystko dlatego, że po „Powrocie Batmana” szefostwo Warner Bros. nie było zachwycone tym, że pozwoliło Timowi Burtonowi na dużą swobodę artystyczną. Film był mroczny, co wystarczyło, aby do kin nie przybyły tłumy młodych widzów i ich rodziców z portfelami pełnymi gotówki. W nowym Batmanie zmieniono więc wszystko: od głównego aktora, po stylistykę. Keatona zastąpił drewniany Val Kilmer, a wszystko dookoła niego  było bardziej kolorowe i krzykliwe. „Batman Forever” okazał się być filmem słabym, co w dużej mierze zależało od naiwnego scenariusza, aktorstwa i ogólnie kiczowatego klimatu. Film jednak swoje zarobił, producenci zachwyceni i co za tym idzie Schumacher dostał jeszcze więcej swobody przy tworzeniu kolejnej części. „Batman i Robin” to nie tylko śmierć legendy, ale przede wszystkim poprzedzający ją brutalny gwałt. Obraz mocno rozczarowuje, zostaje zmiażdżony przez opinie fanów i recenzentów i staje się jednym z najgorszych sequeli w historii kina. Do niechlubnej części historii kinematografii przechodzą słynne już sutki na strojach George’a Clooneya i Chrisa O’Donnella. Ośmieszony Człowiek-Nietoperz musiał zniknąć z dużego ekranu na okrągłe osiem lat. Po tej spektakularnej klęsce studio Warner Bros. przez lata nie ma pomysłu, aby reaktywować upadłą serię.

Jednak pojawia się światełko nadziei, a w jego blasku znajdował się niejaki Christopher Nolan.

Mroczny Rycerz powstaje

Brytyjczyk, wskrzeszając postać Batmana, miał niełatwe zadanie. Twórca  „Memento” i „Bezsenności” postanowił zacząć wszystko od początku, kompletnie odcinając się od tego, co pokazano we wcześniejszych filmach. Jego celem było położenie na wiarygodność przedstawionego świata, zatem nie uświadczymy tutaj baśniowo-groteskowego klimatu, jak to było u Burtona, oraz kiczu i tandety z filmów Schumachera. W zamian widzowie dostali pełnokrwiste, rozbudowane postacie, wielopoziomową i wartką akcję. Nie było tutaj epatowania oszałamiającą scenografią i olśniewającymi efektami specjalnymi. Co jednak najważniejsze – Nolan wyjaśnił w miarę logiczny sposób pochodzenie wszelkiego rodzaju gadgetów i fizycznych umiejętności, a przede wszystkim bez cienia ironii odpowiedział na pytanie, dlaczego Bruce Wayne ukrył swoją twarz pod symboliczną maską nietoperza. Już nie czujemy tego zgrzytu, gdy główny bohater nagle zaczyna biegać ubrany w gumowym kostiumie. W „Batman – Początek” Nolan powraca do korzeni postaci Mrocznego Rycerza. Wreszcie tak naprawdę byliśmy świadkami tragicznych wydarzeń z dzieciństwa Bruce’a Wayne’a oraz drogi, jaką musiał przebyć, by stać się zamaskowanym strażnikiem Gotham City. Bo tak naprawdę to nie jest film o Batmanie. Przez większą część filmu obcujemy z  tragedią Wayne’a i jesteśmy świadkami prób, jakie podejmuje, aby się z nią zmierzyć. W zasadzie w filmie o Batmanie tak naprawdę samego Batmana jest niewiele, jednak nie to było największym minusem tej produkcji.

Co zatem poszło nie tak?

Wydaje mi się, że zbyt bardzo przywiązany byłem do klimatu filmów Burtona czy ich kontynuacji w postaci serialu animowanego, stąd ciężko było mi się oswoić z urealnioną wizją historii Mrocznego Rycerza. Przyznam szczerze, że nie do końca byłem zachwycony tym filmem, ale marudzić też nie miałem prawa, pamiętając to, co zrobił Schumacher. Koniec końców film jest całkiem znośny, pomimo momentami drażniącej łopatologii i pompatyczności oraz kilku fabularnych nielogiczności. Zaskakuje Christian Bale, który jako nowy odtwórca Batmana, jest zwyczajnie świetny. Owszem można się śmiać z jego przesadnej chrypy, ale faktem jest, że pozostawia daleko w tyle Georga Clooneya czy Vala Kilmera.

W ogóle „Batman Początek” zaskakuje i zachwyca jakością, jaką niosą za sobą znane nazwiska, które udało się Nolanowi pozyskać do swojego filmu. Kogo tu nie mamy: Michael Caine, Morgan Freeman, Rutger Hauer, Ken Watanabe, Cillian Murphy. Nie udało się jednak uniknąć Brytyjczykowi obsadowych pomyłek jaką bez wątpienia była Katie Holmes czy Liam Neeson.

Coś jeszcze nie zagrało tak jak trzeba w nowym Batmanie Nolana. Przede wszystkim jednak brakowało mi wyrazistego czarnego charakteru, a takich w tym filmie było aż dwóch. Jednym z nich jest Ra’s al Ghul, stojący na czele Ligi Cieni (w komiksach była to Liga Zabójców) i którego uczyniono nauczycielem, mentorem Bruce’a Wayne’a w pierwszej połowie filmu. Zmiany, jakie zaszły w tej postaci względem jej komiksowego pierwowzoru, są wybaczalne. Zresztą nigdy specjalnie nie lubiłem tej postaci i to pomimo faktu, że należała do jednych z największych antagonistów. Jej problemem w filmie była nijakość spowodowana mizerną grą Liama Neesona, który w dodatku jakby kopiował rolę Qui-Gon Jinna z pierwszej części Gwiezdnych Wojen, czyli „Mrocznego widma”. Tym bardziej szkoda, że drugi villain dostał tak mało czasu ekranowego, a to nie byle jaka postać. Dr Jonathan Crane, a dokładniej Scarecrow (Strach na wróble) to niezwykle interesujący bad guy, zarówno w komiksowym świece, jak i w filmowej kreacji Cilliana Murphy’ego. Niestety ta postać musiała trafić do filmu o początkach Batmana i co za tym idzie nie została należycie potraktowana przez scenarzystów. Szkoda, bowiem zasługiwała na to, aby grać pierwsze skrzypce, podobnie jak antagonista z wówczas nadchodzącej części. Już wtedy bowiem Nolan miał asa w rękawie…

…a właściwie Jokera.

Trzy lata po premierze „Batman – Początek” pojawia się jego kontynuacja. „Mroczny Rycerz” jest pierwszym w historii filmem fabularnym o Batmanie, w tytule którego nie ma słynnego przydomka głównego bohatera. Christopher Nolan w swojej kolejnej wizji o Człowieku Nietoperzu zabiera widzów w jeszcze głębsze zakamarki własnej wizji Mrocznego Rycerza. Jego film wygląda bardziej jak dramat kryminalny lub film sensacyjny, niż jak typowa ekranizacja komiksu. Nolan próbował odkryć ciemniejszą stronę komiksowego bohatera, co sprawia, że ten film jest czymś więcej niż tylko popkulturalną rozrywką. Scenariusz do filmu, na podstawie swojego pomysłu i Davida S. Goyera, napisał Christopher Nolan na spółkę ze swoim bratem, Jonathanem. Reżyser i scenarzysta genialnie konstruują fabułę, która jest jeszcze bardziej rozbudowana niż w poprzedniej części, niczym puzzle świetnie układają dialogi, z których można wyłonić kilka naprawdę wartych zapamiętania cytatów. Trzeba jeszcze dodać grupę aktorów, którzy doskonale żonglują tymi dialogami, kilka niesamowitych scen akcji i to napięcie, które jest wyczuwalne od pierwszej sekundy. Ale przede wszystkim nadaje mu klimat, utrzymując go w większości skąpanego w charakterystycznej niebieskiej kolorystyce i momentami naprawdę mrocznej muzyce. Przez większa część filmu Nolan ociera się o geniusz, tworząc niezwykle dynamiczne i porywające kino, które przemyka przed oczami sprawiając, że te dwie i pół godziny zdają się być tylko chwilą.

Zatem czy „Mroczny Rycerz” to arcydzieło? Czy rzeczywiście okazał się być tym, który zdetronizował „Ojca chrzestnego” z czołówki najlepszych filmów w historii kina, jak sugerowała przez moment lista najlepszych filmów na IMDb?  Nie do końca. Jeśli powiemy o filmie Nolana jako o arcydziele kina rozrywkowego, to owszem. Jeśli powiemy o „Mrocznym Rycerzu”, że to Ojciec chrzestny ekranizacji komiksowych, to owszem, również będzie to prawdą (chociaż dalej wyżej sobie cenię „Watchmenów” Zacka Snydera). Ale nic poza tym.

Gdzieś w pewnym momencie filmu Christopher Nolan przypomina widzom, że mają do czynienia z typowym letnim blockbusterem. Bo niestety Nolan poddaje się wymogom komercji: wypacza narzuconą filmowi konwencję, pełną mroku, desperacji i szaleństwa, wprowadzając gdzieniegdzie kompletnie nieuzasadnione psychologicznie dobro i patos. Apogeum naiwności następuje w scenie na statku pełnym zbirów z Arkham, którzy postanawiają poświęcić się dla dobra ludności cywilnej miasta. Kto by w to uwierzył? Każda kolejna minuta końcówki jest małym (ale zawsze) rozczarowaniem dla tych, którzy z fascynacją i otwartymi ustami śledzili wcześniejsze losy bohaterów. Patetyczne dialogi o szlachetności, przyzwoitości, cichym bohaterstwie i poświęceniu po prostu przyprawiają o nieprzyjemne uczucie w żołądku, wskazujące na zbliżające się odruchy wymiotne. Pomimo kilku zgrzytów „Mroczny Rycerz” nie boli tak bardzo, a by całkowicie go skreślić. To w dalszym ciągu świetne kino – takie, które jest potrzebne, zwłaszcza w dobie totalnie beznadziejnych ekranizacji komiksów ze stajni Marvela.

Człowiek, który się śmieje

Aktorsko film Nolana stoi na bardzo wysokim poziomie. Nie muszę chyba przypominać, jakimi świetnymi fachowcami są znani z pierwszej części Christian Bale, Gary Oldman, Michael Caine czy Morgan Freeman. Ich talent aktorski nie podlega dyskusji. Warto za to wyróżnić Aarona Eckharta, jako Harveya Denta i Maggie Gyllenhaal, która zastąpiła Katie Holmes w roli Rachel Dawes. Na uwagę zasługuje zwłaszcza Eckhart, któremu udało się nie zostać stłamszonym przez inne gwiazdy obrazu, tworząc silną, a zarazem tragiczną kreację. I chociaż jego późniejszy wygląd jako Two-Face pozostawia wiele do życzenia, to i tak w drugiej połowie filmu zachwyca jako jeden z dwóch wyrazistych czarnych charakterów w filmie. Bo ważniejszy jest ten jeden, jedyny. Gdy myśli się Batman, to od razu kojarzy się jego nemezis, czyli właśnie…

No właśnie. Bez wątpienia największym atutem „Mrocznego Rycerza” jest jego główny czarny charakter, z którym przyszło się zmierzyć głównemu bohaterowi. Już w „Batman – Początek” Christopher Nolan zasugerował kto to będzie. Miał to być Joker – największy komiksowy wróg Batmana. Jego postać pojawiła się już w pierwszym wydaniu komiksu w 1940 roku. Twórcy Jokera wzorowali się na postaci Gwynplaine’a, w którą wcielił się aktor Conrad Veidt w filmie z 1928 roku „Człowiek, który się śmieje”, będącego ekranizacją powieści Victora Hugo. Wszyscy zapewne pamiętają kreację Cesara Romero z serialu z lat 60-tych, czy najgłośniejszą z filmu Tima Burtona w wykonaniu Jacka Nicholsona. Wybór aktora na czołowego antagonistę Batmana na początku budził wiele kontrowersji. Wybór padł bowiem na aktora znanego z „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee – Heatha Ledgera. Pamiętam, jak podniosły się głosy przy nominacji Ledgera, że nie pasuje on do tej roli. Co najwyżej może czyścić buty Jackowi Nicholsonowi – bez bicia przyznaje, że byłem jedna z tych osób, które myślały w ten właśnie sposób. Jak bardzo mylne były to opinie można było przekonać się po filmie.

Nicholson jedynie zagrał Jokera, natomiast Ledger całkowicie identyfikuje się z tą postacią. Aktor tak bardzo przejął się postacią Jokera, którą gra, że prowadził specjalny pamiętnik, aby lepiej przygotować się do wczucia w swą rolę. Uwzględnił w nim szczegółowe cechy charakteru oraz wyglądu Jokera oraz choćby to, co odtwarzaną przez niego postać rozśmiesza w życiu najbardziej. Ledger zamknął się również na 6 tygodni w hotelowym pokoju, aby przygotować posturę ciała oraz odpowiedni głos do postaci Jokera. Aktor również szukał inspiracji m.in. w „Mechanicznej pomarańczy” Stanley’a Kubricka oraz historii życia Johna Simona Ritchiego, bardziej znanego jako Sid Vicious, niezwykle kontrowersyjnego, byłego basisty formacji Sex Pistols, dzięki czemu stworzył jedną z najbardziej niezapomnianych i przerażających kreacji ostatnich lat. Jego pojawienie się na ekranie elektryzuje widza, co potęgowane jest charakterystycznym motywem muzycznym. Doskonała mimika twarzy, drobne gesty, ruchy – Ledger gra całym sobą, nie zapominając o żadnym detalu aktorskiego rzemiosła. W połączeniu z upiornym makijażem i przeraźliwym śmiechem otrzymujemy złoczyńcę wszechczasów.

Niestety rola w „Mrocznym Rycerzu” była jedną z jego ostatnich. 22 stycznia 2008 r. znaleziono go nieprzytomnego w apartamencie na Manhattanie. Wezwany lekarz stwierdził zgon. Młody aktor zmarł na skutek stopniowego gromadzenia się w organizmie mieszanki sześciu leków nasennych na receptę, które przyjmował, co doprowadziło do zatrucia organizmu, zapaści i śmierci. Wykluczono samobójstwo, jednak nie sposób odnieść wrażenia, że granie tak demonicznej postaci przyczyniło się do tej tragedii, zwłaszcza, że wcześniej aktor rozstał się ze swoja partnerką Michelle Williams, z która w dodatku miał córeczkę. Wiele z osób z jego otoczenia podkreśla, że był wówczas przygnębiony i miał problemy z bezsennością. Sam aktor w jednym z wywiadów wyznał, że rola Jokera wykańczała go psychicznie i fizycznie. Smutne to, ale wielu twierdziło wówczas, że śmierć Heatha Ledgera przyczyniła się do sukcesu kasowego filmu. Jednak jego rola broni się sama. To prawdziwy majstersztyk. I podobnie jak Brandon Lee w „Kruku”, na zawsze już zostanie zapamiętany jako kreowana przez niego postać;  jak Peter Finch, który za rolę w „Sieci” Sidneya Lumeta wpisał się do historii kinematografii otrzymując pośmiertnie statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej.

„Mroczny Rycerz” miał ogromne zadatki na kino ambitne, ale z drugiej strony miał też wiele zgrzytów, które zwykle znajdujemy w kinie rozrywkowym. Wiadomo, sukces artystyczny nie zawsze idzie w parze z komercyjnym. Jednak Christopher Nolan pokazał, że istnieje złoty środek, co później potwierdził genialną „Incepcją”. Można psioczyć, że prawdziwy artysta nigdy nie powinien iść na kompromis, ale Brytyjczykowi i tak należą się ogromne brawa. Swoim „Batmanem” trafił do wszystkich – do fanów dobrego kina, do fanów komiksów i zwykłych zjadaczy popcornu. Poprzeczkę zawiesił sobie bardzo wysoko.

I niestety nie udało mu się jej przeskoczyć

Początek końca

Minęło kilka lat i doczekałem się szumnie zapowiadanego zwieńczenia Nolanowskiej trylogii o Batmanie o nieco patetycznym tytule „Mroczny Rycerz powstaje”. I stało się –  tym stwierdzeniem zaczynała się większość recenzji tego filmu. Christopher Nolan zakończył swoją monumentalną przygodę, która jeszcze przed premierą została okrzyknięta najlepszą trylogią w historii kina i która może z powodzeniem takim klasykom jak „Gwiezdne wojny” (ta pierwsza trylogia, nie ta nowsza) George’a Lucasa. Zgodzę się z tym.

Obie trylogie zresztą są do siebie podobne. Podobnie jak w trzyczęściowych przygodach Luke’a Skywalkera, tak i u Batmana tylko drugi film z cyklu jest naprawdę rewelacyjny, aspirujący do miana arcydzieła; pierwsza cześć jest zwyczajnie dobra, a trzecia to epickie dzieło, które niestety okazuje się słabizną. Niestety, tak według mnie to wygląda. Christopher Nolan nie udźwignął ciężaru odpowiedzialności, jaka na nim spoczywała po nakręceniu niemalże genialnym „Mrocznym Rycerzu”. Załamał się pod ciężarem epickości dzieła, które miało wieńczyć jego trylogię.

Jednak najbardziej boli mnie fakt, że nie dostałem prawdziwego końca legendy, jak szumnie głosił jeden z tagline do filmu. Smaku również narobił mi teaserowy plakat nawiązujący do jednej z najlepszych komiksowych serii o Batmanie, czyli wspomnianej już sagi Knightfall, traktującej o upadku Mrocznego Rycerza. No i wreszcie spore nadzieje wzbudzał czarny charakter Bane, czyli ten, który we wspomnianej serii komiksowej “złamał” człowieka-nietoperza i to dosłownie. Oczywiście, wszyscy zaraz powiedzą, że czego tu tak naprawdę oczekiwać po hollywoodzkiej produkcji będącej typowym letnim blockbusterem. Mimo wszystko jednak nadzieje miałem i oczekiwałem spektakularnego, ale gorzkiego końca jednego z moich ulubionych komiksowych bohaterów. Bez owijania w bawełnę, oczekiwałem śmierci Batmana. Miałem nadzieję, że Mroczny Rycerz poświęci swoje życie dla dobra sprawy lub zginie próbując – jak mawiał Harvey Dent w poprzedniej części. Wówczas Batman “powstałby” z niesławy w jakiej był w oczach mieszkańców Gotham po wydarzeniach z poprzedniego filmu. Tylko tak wyobrażałem sobie koniec tej trylogii. Ale niestety Christopher Nolan nie należy do twórców, którzy mogą pozwolić sobie na jazdę bez trzymanki tworząc swoje filmy. Brytyjczyk swoim zwieńczeniem trylogii o Batmanie pokazał, że należy do grona typowych hollywoodzkich reżyserów-konserwatystów. Z tym, że jemu wolno troszkę więcej, co pokazał zresztą w „Mrocznym Rycerzu”. innymi słowy, przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać na superprodukcję z odważnym i bezkompromisowym zakończeniem.

Łamiąc nietoperza

Na długo przed premierą rozgorzała dyskusja, czy w „Mroczny Rycerz powstaje” jakiemukolwiek aktorowi wcielającemu się w przeciwnika Batmana, uda się przebić genialną kreację Heatha Ledgera. Wielu nurtowało również pytanie, który z komiksowych antagonistów doczeka się swojej filmowej wersji  według Christophera Nolana. Gdy okazało się, że głównym czarnym charakterem zostanie Bane – zawrzało. Komiksowy Bane to jeden z najmłodszych stażem przeciwników Batmana. Zamaskowana postać narodziła się w głowach rysownika Grahama Nolana i scenarzysty Douga Mencha dwie dekady temu, a oficjalnie zadebiutowała jako główny bohater zeszytu „Batman: Vengeance of Bane #1” w styczniu 1993 (w Polsce numer ten wydano dokładnie rok później nakładem nieodżałowanego TM-Semic). Jego cechą charakterystyczną jest ogromna sprawność fizyczna i muskulatura, którą wspomaga aplikując sobie środek o nazwie Venom, dający mu nadludzką siłę. Cechą charakterystyczną jest również ogromna inteligencja Bane’a, jak i fakt, że jako jeden z nielicznych odkrył prawdziwą tożsamość Mrocznego Rycerza.

Bane najbardziej znany jest z komiksowej sagi “Knightfall”. Nie będę jej tu streszczał, poza wspomnieniem o tym, co wiedzą wszyscy chociaż trochę wtajemniczeni. Zaczęło się jak u Hitchcocka, od trzęsienia ziemi, po czym napięcie stopniowo wzrastało, aby w końcu eksplodować. Bane uwolnił więźniów Arkham i Blackgate, co zaowocowało totalnym chaosem w Gotham, z którym Batman nie mógł sobie poradzić. Skrajnie wyczerpany Bruce Wayne zostaje napadnięty w swojej kryjówce przez Bane’a, który po nierównej walce łamie mu kręgosłup. Tak, właśnie stąd pochodzi przydomek “Człowiek, który złamał nietoperza”. Bane nigdy nie doczekał się godziwego przeniesienia na ekran. Dotychczasowe występy tej postaci w filmach, serialach telewizyjnych czy nawet grach komputerowych, były wierne pierwowzorowi w niewielkim stopniu. Głównie akcentowany był w nich motyw prawie nadludzkiej siły i Venomu przy niemal zupełnym zignorowaniu inteligencji i sprytu. Najbardziej niesławny przypadek interpretacji to „Batman i Robin” z 1997 roku w reżyserii Joela Schumachera. Tutaj Bane był poddanym eksperymentowi cherlakiem, który zamieniał się w wydającego nieartykułowane dźwięki bezmózgiego zbira i będącego na usługach Poison Ivy. Na szczęście film został zmiażdżony przez fanów i krytyków.

Na szczęście sprawiedliwość tej postaci oddał Christopher Nolan w „Mroczny Rycerz powstaje” gdzie zadbano o to, co w tej postaci najważniejsze, czyli ukazanie strony intelektualnej na równi z fizyczną. Oczywiście pominięto fakt nadludzkiej siły, którą zawdzięczał narkotykowi, ale w tym przypadku jest to jak najbardziej zrozumiałe. Nolan zawsze stawiał na realizm. A co z aktorem, który musiał nie dość, że godnie zagrać tą ciekawą postać, ale również zmierzyć się z legendą Heatha Ledgera? Ta postać po prostu musiała być idealnie przedstawiona w tym filmie.

Sean Connery w masce Dartha Vadera

Tym niezwykle trudnym, a nawet wręcz niemożliwym do wykonania zadaniem, obarczony został Tom Hardy. Ten brytyjski aktor ma na swoim koncie kilka naprawdę udanych ról, z których wyróżnić można genialną w „Bronsonie” o jednym z “najpopularniejszych” więźniów Wielkiej Brytanii. Ciekawostką jest fakt, że aby uzyskać odpowiednią muskulaturę do tej roli robił 2500 pompek dziennie z obciążeniem 19 kg na plecach. Nie mam pojęcia ile takich pompek musiał zrobić na potrzeby filmu Nolana, ale efekt jest jeszcze bardziej porażający niż w „Bronsonie”. Hardy ze swojego zadania wywiązał się znakomicie, zwłaszcza jeśli chodzi o stronę fizyczną swojej postaci. Bane w jego wykonaniu to prawdziwy czołg, chodząca góra mięśni wzbudzająca postrach i szacunek jednocześnie. Spore wrażenie robi nie tylko jego wygląd, ale i gra aktorska, która głównie polegała na rzucaniu morderczych, pewnych siebie spojrzeń, bowiem twarz zasłaniała mu oczywiście maska. Głos Hardy’ego wydobywający się spod niej brzmiał również świetnie, czasem nawet z niepokoju przechodziły mnie ciarki po plecach. Aktor popisywał się swoim brytyjskim akcentem brzmiąc – jak ktoś słusznie zauważył – jak Sean Connery w masce Dartha Vadera. Można mieć trochę pretensje do twórców, że zdecydowali się “poprawić” głos Bane’a, bowiem w pierwotnej wersji rzekomo był niezrozumiały i bełkotliwy. Tak się składa, że miałem okazję posłuchać jego głosu przed “ulepszeniem” i po “ulepszeniu”. Zdecydowanie byłbym za tą pierwszą wersją, bowiem nie brzmi ona przynajmniej jakby Bane był dubbingowany. Jednak na to można jeszcze przymknąć oko, bowiem Tom Hardy odwalił kawał dobrej roboty, będąc jednym z najjaśniejszych punktów w filmie.

Niestety, pewne zgrzyty scenariuszowe nie pozwoliły mi do końca cieszyć się z faktu, że oglądam tę postać na ekranie. Otóż nie podobały mi się zmiany, jakie poczynił Christopher Nolan w filmowej historii Bane’a, czyniąc z niego kontynuatora planu Ligi Cieni, mającego na celu zniszczenie Gotham City oraz działającego pod wodzą Mirandy Tate, córki Ra’s Al Ghula. Oczywiście w komiksach wątki Ligi Cieni i Bane’a krzyżują się w pewnym momencie, jednak biegną one później w zupełnie inną stronę. Zatem nie mogę wybaczyć Nolanowi, że po raz kolejny uczynił z Bane’a sługusa działającego pod pantoflem kobiety. Może nie zrobił tego tak drastycznie jak Schumacher, dzięki czemu Bane to najjaśniejszy punkt filmu, ale mimo wszystko lekko gorzki posmak pozostaje. Niestety, takiej goryczki jest w filmie jeszcze więcej…

Upadek Mrocznego Rycerza

Nolan w poprzednich dwóch częściach konsekwentnie pokazywał, że zabawa w superbohatera to nie jest nic przyjemnego, a krew, pot, łzy i ogromna odpowiedzialność. Do tego dochodzą jeszcze pytania o słuszność podejmowania takich działań i ich moralny aspekt. W Mrocznym Rycerzu” na przykładzie Jokera w arcygenialnej kreacji Heatha Ledgera, pokazano nawet, że takie przebieranki i walka ze złem na własną rękę niekoniecznie jest inspiracją dla czynienia dobra, ale w dużej mierze przyciąga jeszcze większych szaleńców. Oczywiście nie było tu mowy o kinie głęboko psychologicznym, jednak tą odważną, cwaniacką i zarazem inteligentną próbę urealistycznienia komiksowej umowności zwyczajnie wymuszała na widzu, aby traktował poważnie całą historię. Potraktować poważnie historię o Batmanie? Jak to możliwe? Bo przecież nie wystarczy wytłumaczyć widzom, skąd się wzięły bajeranckie gadżety i mistrzowskie zdolności fizyczne. No właśnie trzeba sprawić, aby widz odczuł pewien dyskomfort, niepokój, aby się czegoś bał. I tutaj pojawia się wspomniana już postać nemezis Batmana. Wbrew pozorom najpoważniejsza postacią był właśnie Joker. Dzięki poświęceniu utalentowanego młodego aktora, jakim bez wątpienia był Ledger, dostaliśmy postać przerażająco realistyczną. W niego się po prostu wierzyło, podobnie w jego przekonania, co było jeszcze bardziej niepokojące. Scenarzysta i reżyser stworzyli postać, która dodawała całemu filmowi olbrzymiego pazura. Filmowy Joker pomimo ograniczeń wiekowych wprowadzał do filmu wzbudzającą dreszcze na plecach lekką nutkę kontrowersji. Jednocześnie szkoda, że Nolan nie pozwolił do końca wyszaleć się swojej postaci, pokazując sceny morderstw, czy wszelkie wybuchy niekontrolowanego śmiechu i agresji. Zatem, nie wiedzieć czemu, wydawało mi się, że Brytyjczyk w swoim kolejnym (a ostatnim w serii) filmie pokaże jeszcze większego pazura w postaci Bane’a.

Jednak po obejrzeniu „Mroczny Rycerz powstaje” ma się wrażenie, że reżyser nawet nie próbował nakręcić czegoś lepszego od poprzednika. Pierwsze, co przychodzi do głowy po seansie, to myśl, że mamy do czynienia z filmem do bólu zachowawczym i typowym dla hollywoodzkiej opowieści o superherosie. Tam, gdzie Nolan mógłby puścić wodze fantazji, dodać nieco pikanterii lub prawdziwego tragizmu całej historii, zwyczajnie idzie na kompromis (z samym sobą i prawdopodobnie z producentami) i omija przeszkody, które mogłyby uatrakcyjnić cały film.

Filmowi zdecydowanie brak odwagi i to pod wieloma względami. Weźmy na przykład przemoc. Zwłaszcza, że jej skala jest tutaj o wiele większa niż w poprzednich częściach, chociażby za sprawa samego Bane’a. Przy okazji wprowadzenia takiej postaci wypadałoby się pokusić o flirt z dosłownością, ale niestety, wszystko dostajemy sterylne i grzeczne, jakby każdy widz na widok czerwonej posoki lub lekkiego draśnięcia miał dostać odruchów wymiotnych. W dodatku to, co było wybaczalne w poprzednich dwóch częściach, czyli nadmierny patos i sporych rozmiarów nielogiczności scenariuszowe, tutaj po prostu ostentacyjnie rzucają się w oczy i nie pozwalają o sobie zapomnieć skutecznie psując seans, jak i wrażenia po nim.

„Mroczny Rycerz powstaje” obnaża niedoskonałości swoich dwóch poprzedników, powiela je i dokłada jeszcze więcej. Boli również fakt, że próbowano na siłę zrobić z tego dzieło epickie. Zapierające dech w piersiach sceny akcji, dramaturgia sięgająca zenitu, dudniąca orkiestralna muzyka z wykorzystaniem chórów. Owszem to wszystko pięknie się ogląda, jednak jednak co z tego, skoro fabuła ewidentnie kuleje. Brakowało mi również tu pewnego stonowania emocji, bo zamiast tego film za bardzo nimi epatuje. Momentami naprawdę odnosiłem wrażenie, że oglądam któryś z filmów Michaela Baya. Drętwe dialogi (pomijając kilka kwestii Bane’a), nadmierny patos i do bólu oklepana, schematyczna i przewidywalna fabuła. Niestety Christopher Nolan tym razem dał światu chyba najsłabszy film w swojej karierze, który jakimś cudem ogląda się dosyć dobrze.

Stało się to czego się spodziewałem i przed czym starałem się bronić. „Mroczny Rycerz powstaje” nie uniknął z mojej strony porównań ze znakomitym poprzednikiem, tym bardziej, że mowa tu o filmach stanowiących jedną, większą całość. Ale to nie szkodzi, bo chyba nie ma takiej filmowej trylogii, w której przynajmniej jedna część nie błyszczałaby bardziej. Christopher Nolan rozbudził ogromną nadzieję na idealne zakończenie, a jak wiadomo nadzieja matką naiwnych kinomaniaków. Na szczęście mam słabość do postaci Batmana, podobnie jak do Nolanowskich filmów, a oba te pierwiastki połączone w jedno tworzą związek o niesamowitej chemii.

Koniec

Jestem wdzięczny Christopherowi Nolanowi. Dzięki niemu seria filmów o Batmanie uzupełniona została o dwa naprawdę czarne charaktery – diabolicznego Jokera i inteligentna górę mięśni, jaką był Bane. Dzięki niemu na filmową ekranizacje komiksu do kin tłumnie chodził nieco starszy widz, swoje pociechy zostawiając w domu. I choć daleko im do ideału, to są to trzy naprawdę dobre filmy o Batmanie, które mogłyby konkurować jedynie z trylogią Tima Burtona, gdyby dane mu było nakręcić kontynuację „Powrotu Batmana”. Nolan odwalił kawał dobrej roboty, co nawet znalazło uznanie w oczach mojego mistrza Paula Thomasa Andersona: “Nigdy nikt mnie nie prosił, żebym kręcił blockbustery. Jednak kiedy patrzę na to, co Nolan zrobił z Batmanem, jestem pełen uznania – to najwyższy poziom artyzmu, a jednocześnie olbrzymia świadomość wymagań współczesnej widowni”Te słowa chyba najlepiej podsumowując to, czego dokonał Nolan.

No ale teraz to już przeszłość. Pozostaje tylko wspominać. A nic tak nie przywraca wspomnień, jak cała trylogia w najlepszej jakości dźwięku i obrazu. Wraz z premierą na DVD i BR ostatniego filmu Nolana, wydana została cała trylogia w limitowanej edycji kolekcjonerskiej. Niestety polski dystrybutor dał ciała. Nie dość, że wydanie można dostać tylko i wyłącznie w sieci sklepów Empik, to załączona do niego książka „The Art and Making of The Dark Knight Trilogy” została okrojona z 306 stron do… 64! W dodatku całość nie została przetłumaczona na język polski. Mam nadzieje, ze kiedyś doczekam się porządnego wydania, którego nie będę musiał sprowadzać zza oceanu.

Bo mimo widocznych wad będę wracał do Nolanowskiej trylogii. Chociażby dla epilogu z „Mrocznego Rycerza”, który klimatem nawiązywał wręcz do „Gorączki” Manna, Jokerowej sceny z ołówkiem czy pierwszej konfrontacji Bane’a z Batmanem w strugach kapiącej wody z minimalnym użyciem podkładu muzycznego oraz kreacji Toma Hardy’ego. Ciekawi mnie, kiedy teraz zobaczę swojego ulubionego komiksowego bohatera na dużym ekranie. Ciekawi mnie również to, kto będzie na tyle odważny (lub głupi) aby zmierzyć się z trylogią Nolana. Plotki głoszą, że może to być sam Darren Aronofsky. Czas pokaże.

 

REKLAMA