KTO ZABIŁ ŚWIAT? Ponowne spojrzenie na „Mad Max: Na drodze gniewu”
W najnowszej odsłonie „Mad Maxa” zdewastowanym przez atomową wojnę światem rządzi niejaki „Wieczny Joe” (Hugh Keays-Byrne, poniekąd powtarzający rolę „Sekatora” z pierwszego „Mad Maxa”). Kontroluje on najważniejsze zasoby tj. wodę i ropę, a więc kontroluje świat.
Przedstawiony jest nie tyle jako bezlitosny tyran – jak to dotychczas w przypadku adwersarzy Maxa bywało – lecz jako sam bóg, a przynajmniej jego wysłannik. Wolno mu wszystko, więc wszyscy są mu ślepo posłuszni. Wszyscy z wyjątkiem kobiet, a właściwie młodych dziewczyn stanowiących harem Joego. Te, służące za maszyny rozpłodowe, świadome nieboskości Joego, postanawiają zbiec, w czym pomaga im, co znamienne, inna kobieta, niejaka cesarzowa Furiosa (mocna Charlize Theron).
„Wieczny Joe” wysyła swe wierne hordy, tzw. „Trepów”, by dopadły jego zguby. To mało, oczekuje od oddanych mu żołnierzy pełnego poświęcenia. Pełnego. W zamian bowiem obiecuje im życie wieczne w raju, nazywanym tu… Walhallą, co niewątpliwie ma uwypuklić ich poziom intelektualny. Ci w gruncie rzeczy nie są ludźmi lecz robotami w ludzkiej skórze bezrefleksyjnie wykonującymi wszelkie rozkazy swego pana. W dzisiejszych czasach tak silna indoktrynacja i postawy kamikadze natychmiastowo kojarzą się z samobójczymi zamachami dżihadystów, zaś z daleka śmierdzące benzyną pustynne środowisko z pogrążonymi dziś w chaosie Syrią i Irakiem, w części okupowanymi przez tzw. Państwo Islamskie. Tam, jak na filmie, też łupi się i morduje w imię Boga i dla przyszłych pozaziemskich zasług.
„Trepy” nie tyle służą „Wiecznemu”, co oddają mu cześć. Jego czołowy wyznawca, niejaki Nux (szalony Nicholas Hoult) z dumą wykrzykuje „Żyję. Umieram. Żyję ponownie!”. Nieprzypadkowo. Ta swoista predestynacja, wiara w nią określa go bez reszty. Jego przeznaczenie zostało zaprogramowane i tylko w jeden określony sposób może się wypełnić, a przy tym zapewnić szczęście. Widzimy jego autentycznie rozradowaną twarz, słyszymy wcale nie wymuszone, lecz szczerze wygłoszone życzenie: „Co za dzień! Jaki piękny dzień!” (żeby umrzeć).
Uciekinierki wyryły w swym „więzieniu” napis: „nie jesteśmy rzeczami”, co również silnie odwołuje się do przedmiotowego traktowania kobiet przez islamskich fundamentalistów. Pewnie dlatego tak długo po seansie kołaczą się w głowie słowa jednej z nałożnic Joego (charyzmatyczna Rosie Huntington-Whiteley) skierowane w stronę Nuxa: „kto zabił świat?!”. To oskarżenie wcale nie jest bezpodstawne. Nux nie odpowiada bezpośrednio za śmierć świata, ale jest narzędziem, które bezmyślnie i bezwzględnie wypełnia wolę jego zniszczenia. Może zatem powinniśmy zacząć słuchać kobiet? Nikt tyle nie wie o upodleniu i upokorzeniu co one. Ucieleśniają sponiewierany świat.
Gdzie w tym wszystkim miejsce dla legendarnego wojownika szos? Nigdzie. Dlatego dziwić nie może jego gest w ostatniej scenie filmu. Zostawmy świat kobietom. W końcu gorzej już wyglądać nie będzie.
Wszystko to pozwala sądzić, że George Miller kręcąc „Na drodze gniewu” świadomie lub nie opowiadał o tym, co dzieje się współcześnie na Bliskim Wschodzie. Kino nie działa w próżni. To znaczy działa, ale nie to dobre. To dobre, także rozrywkowe, nie tylko opowiada historię, jest również rezonansem rzeczywistości.
Australijski filmowiec z pewnością jest wizjonerem jeśli idzie o tzw. świat przedstawiony. Kształty i ornamentacja pojazdów czy pomieszczeń wciąż dowodzą jego nieskrępowanej wyobraźni. Jednakże nie tylko to zapewniło aprobatę krytyki i powszechny entuzjazm widowni. Wszak takie obrazowanie świata wcale nie jest bezpieczne, niesie z sobą zagrożenie, którym jest dystans do całej opowieści. Przecież to się nie dzieję naprawdę, można pomyśleć. Reżyser omija niebezpieczny cudzysłów; bazując na zagrożeniach współczesnego świata zbudował historię, która trzyma za gardło nie tylko dlatego, że w nieprawdopodobny sposób pędzi – o czym wszyscy wszem i wobec donoszą – ale dlatego że przenika również do umysłów. Szarpie strunami zjawisk, które nie są nam obojętne, a jeżeli nawet są, to wiedzy o nich nie sposób wymazać. Budzi to w widzu dziwny niepokój.
WSPÓŁCZESNY WOJOWNIK
Kilka słów o odtwórcy głównej roli. Tom Hardy nie jest Melem Gibsonem. Anglik po prostu nie jest „mad”. Świadom porównań z „oryginałem” postanowił zagrać inaczej tę ikoniczną już przecież postać, bardziej do środka. Co prawda od „Szalonego Maksa” oczekujemy czegoś wręcz odwrotnego, ale zobaczmy, sprawdźmy. Wielki osiłek a taki wycofany, mówiący ściszonym głosem, mamroczący pod nosem, nawet melancholiczny. Problem w tym, że już to w jego wykonaniu widzieliśmy („Gangster” czy „Wojownik”). Trzeba uczciwie przyznać przynosiło to bardzo dobre efekty, tworzyło znakomity kontrast jak np. w „Mroczny rycerz powstaje”. Tymczasem tutaj Hardy dubluje swoje występy i tak naprawdę jest jedynym słabym punktem filmu.
Co ciekawe wiele obiecywała otwierająca scena, w której zapuszczony Max Rockatansky stoi jak nieżywy na jakimś wzniesieniu, nie słychać, żeby oddychał, jest do tego stopnia wrośnięty w krajobraz, że nie zauważa go pełznąca jaszczurka. Ten jednym silnym ruchem zgniata ją butem i z miejsca pożera. Prawdziwy dzikus, myślimy. Potem jednak próżno szukać tej zwierzęcości. Owszem, bohater praktycznie przez cały seans biega gdzieś, skacze po dachach pędzących na złamanie karku pojazdów, bije się z przeciwnikami, co chwila kogoś ratuje, wszystko to na granicy życia i śmierci, jednak czuć w tym wszystkim (i widać na twarzy) zachowawczość, może nawet ostrożność. Nowy Max rwie się do przodu, jakkolwiek – nie żeby zwyciężyć, kogoś pokonać, ale aby po prostu przetrwać, jakoś dojechać do celu.
Kilka lat temu powstał inny bardzo szybki film, którego bohater również właściwie przez cały czas jest w ruchu, niemal bez przerwy w pogoni i także był już postacią zapisaną żelaznymi zgłoskami w kulturze. Chodzi o raczej chłodno przyjęty „Quantum of Solace”. Daniel Craig miał o tyle trudniej, że musiał się zmierzyć nie z jednym, a z kilkoma świetnie przyjętymi i, co najważniejsze, zaakceptowanymi kreacjami Jamesa Bonda. Agent 007 w filmie Marca Forstera jest o tyle ciekawy, że reżyser niejako nie pozwala Craigowi grać, nie daje mu na to czasu. Nieustannie uruchamia bohatera każąc mu a to z kimś walczyć, a to przed kimś uciekać, i tak w kółko, bez końca, zupełnie jak… Miller z Hardym w czwartym „Mad Maksie”. Mimo tego starszemu z aktorów udało się wykreować coś unikalnego. Bonda Craiga wyróżnia przede wszystkim wypełniająca go po brzegi wściekłość. Wzbierają w nim takie złość i ból po stracie bliskiej osoby – analogicznie do postaci Maxa – że wydaje się, że rozszarpie na kawałki każdego, kto wejdzie mu w drogę. Taki był też Mel Gibson. Chyba jednak chciałoby się znów takiego Mad Maxa.
P.S.
Gwoli samego filmu. Dużo się pisze o widowiskowości i fantazji George’a Millera, krótko mówiąc o niezwykłej jak na dzisiejsze standardy – przy wcale nie mniejszych, jeśli nie większych kosztach produkcji – jakości. Na usta automatycznie ciśnie się cytat z „Do utraty tchu” Jeana-Luca Godarda. Dziewczyna dzierżąca w ręku kultowy miesięcznik filmowy „Cahiers du Cinema” pyta głównego bohatera: „lubi pan młodych?”, na co ten ze swadą odpowiada: „wolę starych”.
W artykule wykorzystano nieoficjalne plakaty “Fury Road” znalezione w sieci.