HOBBIT – redakcyjne podsumowanie
Przeczytaj recenzję Karola Barzowskiego.
Przeczytaj recenzję Filipa Jalowskiego.
Rafał Oświeciński
„Bitwa Pięciu Armii” nie rozczarowuje. Jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałem: spektakularna, głośna, łatwa. Takie były dotychczasowe odsłony „Hobbita”, więc o zaskoczeniu nie może być mowy. Oceniam ją na 6-/10. Największy kłopot jest w tym, że brak rozczarowania co do ostatniej odsłony jest tożsamy z rozczarowaniem całym projektem Petera Jacksona. Cała ta historia jest niemiłosiernie efekciarska i stargetowana na widza zdecydowanie młodszego niż w przypadku „Władcy Pierścieni”. I ten fakt implikuje taką a nie inną dynamikę, sposób zarysowania postaci, metodę podziału na dobrych i złych, prezentację tego, co w tych historiach najefektowniejsze. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo takie czasy i tacy widzowie, a i dodatkowo pozytywny jest fakt, że jest to jednak powrót do Śródziemia, po którym po raz kolejny oprowadza Peter Jackson i jego grupa nowozelandzkich zapaleńców. Ten świat nie ma już tego ducha LOTRa – być może zawiniła ta feeria efektów specjalnych użytych w każdym niemalże kadrze, ta sztuczność, ten rozciągnięty do granic możliwości scenariusz z wieloma pretekstowymi scenami akcji – tyle kunsztownymi, co pustymi, udającymi prostą grę komputerową.
Dla porównania włączcie sobie „Władcę”, na 10 minut, w dowolnym momencie – to doskonale wyważone kino, pełne znakomicie zarysowanych postaci, z których każda pełni bardzo ważną rolę. No i wypełnione całą masą cudownych, niezapomnianych scen, ujęć, pomysłów trwających od kilku sekund do kilku minut, które można by wymieniać i wymieniać. „Hobbity” tego nie mają. Co prawda „Niezwykła podróż” zbliżyła się do klimatu „Drużyny Pierścienia” przez długi pobyt w Shire, ale im dalej w las, tym gorzej. Zbyt cool, by poczuć magię. Czasem głupkowato, czasem żenująco, a najczęściej obojętnie. Fakt, kilka ujęć jest boskich, ale z nich złożyć można 15-minutową krótkometrażówkę. Od początku obawiałem się, że Jackson pójdzie w ślady George’a Lucasa, który również powrócił do świata, który wyniósł go na szczyt. Obawy niestety się potwierdziły, a „Hobbity” dla filmowego Śródziemia zrobiły to, co Epizody 1-3. Czyli nie ma wstydu pod względem zarobionej kasy i spektakularności, jednak jakościowo to już nie to. Nie twierdzę, że moje fanbojstwo dotyczące „Władcy Pierścieni”nie gra tu ważnej roli – być może tak jest, że wielbi się to, na co zerka się z największym sentymentem. Prawdopodobnie ponowne wejście do tej samej rzeki nie zachwyca tak bardzo. Choć z drugiej strony siebie samego podejrzewałbym już raczej o bezkrytycyzm niż o duże rozczarowanie. A jest na opak.
Oddajmy jednak cesarzowi co cesarskie – Martin Freeman to najlepszy z niziołków. Świetny w każdym momencie. To jedyne, w czym „Hobbity” są lepsze od LOTRa.
Ewelina Świeca
„Hobbit” dla całkowitego laika. Daleko mi do fanklubu Tolkiena i wszystkiego, co z nim związane. Niemniej jednak, gdzieś kiedyś pojawiła się chęć poznania, a przynajmniej próby poznania fenomenu literatury tego pisarza, a co z tym się wiąże, filmów na podstawie jego książek. I w przypadku „Hobbita”, gdybym musiała wybierać, co wolę: filmową wersję-wizję Jacksona czy literacki pierwowzór, to wybrałabym książkę Tolkiena. Bardziej przemawia o mnie powieść-baśń, która wabi uroczą prostotą i jest, co najważniejsze, spójna: elementy składowe są wyważone, czujemy klimat przedstawianego świata, doskonale go sobie wyobrażamy, wszystko się w nim składa i wyjaśnia, akcja jest w dobrym tempie, opisy otoczenia i postaci nie zanudzają, a wszystkiemu towarzyszy humor. Przyjemnie jest czasami cofnąć się w czasie i przeczytać dobrą dziecięcą książkę.
Preferowanie książki nie oznacza jednocześnie „skreślenia” filmowej trylogii Jacksona, tak innej od powieści. Nie ulega wątpliwości, że to kino niebagatelne, które warto zobaczyć, a już na pewno spróbować się z nim zmierzyć. Czy to w wersji 2D, czy bardziej widowiskowej 3D, w obu wypadkach będzie to doświadczenie najwyższych możliwości kinowej produkcji. Czy obejrzałabym drugi raz trylogię „Hobbita” lub którąś z jej części? Raczej nie. A przynajmniej na razie nie. Ale nie jest mi na pewno szkoda czasu poświęconego na pierwszy seans i zobaczenie świata Tolkiena w wydaniu Jacksona.
Różnice między filmem i książką łatwo wyłapać, co dodano, co ujęto, co rozciągnięto, co zmodyfikowano. Można spróbować grubą kreską oddzielić książkę i film, nie porównywać. Jednak jest to trudne, a wręcz niemożliwe, jak już się przeczyta pierwowzór. Porównujemy chcąc nie chcąc, zastanawiając się, co i gdzie wyszło lepiej, a co gorzej. Ale bez względu na fakt lektury czy też jej brak, „Bitwa pięciu armii” Jacksona wydaje mi się za poważna i za straszna jak dla dzieci, a jednocześnie zbyt infantylna i pusta jak dla dorosłych – można patrzeć na fantastyczną krainę oraz postacie, a wraz z nimi szykować się do walki, jednak zaczyna się to dłużyć i nudzić. Wszystkie wątki – przemiany bohatera, miłości, zbiera się do bitwy, przyjaźni – poprowadzone są w najprostszy, powierzchowny i oczywisty sposób, co w przypadku dzieci się sprawdzi, a starszych znudzi.
Zauważalne jest (co wynika z porównania z książką), że historia jest zdecydowanie poważniejsza, twórcy uciekli od lekkości towarzyszącej książce Tolkiena. Ostateczne starcie to poważna sprawa, żarty na bok. Nawet Bilbo poważnieje. Nie mogłam się przekonać, do sceny-zwrotu akcji, gdy wsparcie dwunastu krasnoludów niemalże ratuje całą bitwę. Gdyby ich było ze stu albo gdyby posiadali jakieś zdolności godne czarodzieja… Będzie to oczywistością, ale niewykluczone, że totalnemu laikowi taka informacja może się jednak przydać: nie ma sensu wybierać się na ostatnią część „Hobbita” bez obejrzenia dwóch poprzednich części. Inaczej zostaniemy wrzuceni w środek historii, co, rzecz jasna, skutkuje niezrozumieniem jej, niewyłapaniem sensu podróży Bilba już od samego początku seansu.
Na koniec warto docenić obsadę aktorską, a dyskusji nie podlega, że Martin Freeman jest idealnym Bilbo Bagginsem. Nie da się nie lubić tej postaci i jej nie kibicować. Na wymienienie zasługuje też Richard Armitage w roli króla krasnoludów, Thorina, całkowite przeciwieństwo uroczego Hobbita, jednak równie skupiająca na sobie naszą uwagę postać.
Jakub Piwoński
Gdy dowiedziałem się o planach ekranizacji „Hobbita”, zagościły we mnie ambiwalentne uczucia. Bo z jednej strony obnażona została pazerność twórców, w imię zysku rozciągających skromną powieść do rozmiarów trylogii, z drugiej jednak, jako sympatyk tolkienoweskiego uniwersum, trudno mi było nie cieszyć się z możliwości ponownego wkroczenia do Śródziemia, tym bardziej, że projekt ten trafił w jedyne, właściwe ręce. I pewnie wielu z was miało podobnie.
Po premierze części trzeciej można pozwolić sobie na pewne podsumowanie. Nie ulega wątpliwości, że „Hobbit” stawiany w szrankach z „Władcą Pierścieni” zawsze będzie na przegranej pozycji. To zwyczajnie nie ta waga. Ekranowych przygód Bilbo Baginsa nie można jednak deprecjonować. Rozmachem, mierzonym w każdym aspekcie, dorównują swemu duchowemu poprzednikowi. Zachowany został także klimat dobrze znanego nam świata, a narracja poprowadzona została w sposób płynny i interesujący – a był to aspekt, który budził moją największą obawę. W umiejętny sposób powróciły także znane nam dobrze postacie, przynosząc ze sobą liczne nawiązania do dalszych losów jedynego pierścienia. Na czym polega więc największy problem tej trylogii? Otóż na tym, że widz jest już obyty z estetyką, która w swoim czasie zrobiła na wszystkich piorunujące wrażenie. Ale godząc się z tym, seans każdej części przynosi nie małą przyjemność. Ja najlepiej bawiłem się przy „Pustkowiach Smauga”, głównie ze względu na fenomenalną, filmową smoczą kreację. Co zaś się tyczy części trzeciej: gorzej wypada jako finał, ale lepiej jako prolog. Korzystne jest bowiem dla „Hobbita” to, że zapowiada coś większego od siebie i nie próbuje z tym walczyć.
Maciej Niedźwiedzki
Nie przeszkadza mi fakt, że Peter Jackson zdecydował się z krótkiej książki zrobić trylogię. Nie przeszkadza mi również to, że ingerował w jej fabułę, dodając nowe wątki, wprowadzając nowych bohaterów. Nie podchodzę konserwatywnie do twórczości Tolkiena, nie traktuje jego tekstów za świętość. Przestawianie przecinków, słów i akapitów kompletnie mi nie przeszkadza. Jeśli pomoże to stworzyć film dobry to niech filmowcy odrą książkę ze wszystkiego pozostawiając tylko jej tytuł. Słowo “adaptacja” ma bardzo szeroki zasięg i nie wiadomo gdzie ono ma granice, nie wiadomo też gdzie powinno mieć.
W “Bitwie Pięciu Armii” i poprzednich dwóch częściach przeszkadza mi to, że Jackson nie potrafił się zdecydować czy z drobnej dziecięcej książki robi epopeje, czy przekłada ją wiernie i sztucznie rozwleka, tak by nabrała tylko właściwego metrażu. Do czasu “Pustkowia Smauga” ciągle się wahałem, ale “Bitwa Pięciu Armii” rozwiewa moje wątpliwości. Jackson uwielbia Śródziemie i nie chce się z nim rozstać. W ostatniej części nie interesują już go nawet same konflikty między postaciami, wątki czy fabuła. Lekko zarysowane kluczowe momenty są całkowicie pretekstowe dla wojennego spektaklu, ognia, rzezi orków i coraz to bardziej wymyślnych choreografii pojedynków. I tym właśnie Jackson wypchał po brzegi “Bitwę Pięciu Armii”. Nie miał wiele więcej do zaoferowania, bo nie pozwalał mu na to ubogi scenariusz. Szkoda więc z kilku powodów. Szkoda, że Jackson nie zdecydował się tak zmienić tolkienowskiego “Hobbita”, by był to materiał na trzy bogate fabularnie filmy. Szkoda, że “Bitwa Pięciu Armii” unaocznia głównie marketingowe motywacje tworzenia trylogii. Szkoda w końcu, że z tej ekranizacji zrezygnował Guillermo del Toro. Wtedy “Hobbit” mógłby “Władcę Pierścieni” przeskoczyć. A tak już na zawsze pozostanie w jego cieniu. 5/10
Miłosz Drewniak
Hobbita oglądałem jak zawsze – w 2D. Może właśnie dlatego wkurzały mnie plastikowe efekty specjalne, wykreowane z myślą o widzach „trójwymiarowych”? Chciałbym w to wierzyć. Niestety, zwolennicy seansów 3D również narzekają na barokowy przepych, związany z nowoczesną technologią CGI.
Najwyraźniej widać ten przesyt, oczywiście, w scenach batalistycznych. Efekciarskie pomysły z poprzednich części w Bitwie Pięciu Armii osiągają dno. Legolas biegnie po walącym się moście, albo, niczym wypstrykany John McClane, rozwala wieżę za pomocą trolla, a orka za pomocą wieży, gdy brakuje mu strzał; Thranduil zawstydza samego Longinusa Podbipiętę, gdy na porożu jego łosia/jelenia/renifera zawisa sześciu orków! – to tylko niektóre obrazki, które na kinowej sali wywołały salwy śmiechu i zbiorowy face palm.
Peter Jackson nie uniósł tytułowej bitwy. Nielogiczny i chaotyczny montaż nie pozwala zorientować się w jej przebiegu. Nie wiemy, kto w danej chwili „wygrywa”, kto napiera, skąd nadchodzą posiłki i czy w ogóle nadchodzą, a jak już nadejdą, to zostają rozniesione przez garstkę krasnoludów… Nie ma w całej potyczce krzty dramatyzmu. Jeżeli nawet ktoś poczuje wagę epickich wydarzeń, szlag trafi wszystko, gdy reżyser zaserwuje nam scenę z Gandalfem i nabijaniem fajki, która, nawiasem mówiąc, świetnie nadaje się na trailer Bitwy Pięciu Armii.
Rażącym mankamentem filmu są koszmarnie tandetne dialogi i płaska psychologia postaci. Chyba mogę jeszcze zdzierżyć to, że Thorin wyszedł ze „smoczej choroby”, po tym jak przemyślał swoje zachowanie, a jego mroczne alter ego pochłonęła gęsta zupa, ale mowy końcowej w jego wykonaniu nie powstydziłby się sam Walt Disney. W pewnym momencie bałem się, że Thorin poleci poczciwemu hobbitowi i wszystkim dzieciom na świecie, by piły dużo mleka i myły zęby po każdym posiłku…
Nie oczekiwałem, że Hobbity dorosną do pięt starej trylogii, ale nie spodziewałem się też ziejącej przepaści, dzielącej ostatni rozdział i poprzednie części. A tu proszę. Ode mnie tylko 3/10.