Gangsterzy. Sentymentalne kompromisy.
Autorem artykułu jest Mariusz Szędzioł.
Kim jest gangster?
Gangsterzy-zwyrodnialcy, wszelkiej maści mordercy, złodzieje, alkoholicy, kryminaliści; gangsterzy-biznesmeni, gangsterzy-filantropi, gangsterzy-zwykli obywatele – kino wypracowało już wiele modeli fenomenu wyjętego spod prawa bandyty. Wydawało się, że potencjał klasycznego nurtu kina gangsterskiego to studnia bez dna, okazuje się jednak, że powoli woda wysycha i miast spoglądać w złudną, migoczącą, a zarazem inspirującą przestrzeń, spoglądamy w pustkę i otchłań wytartych już klisz i powtarzalnych schematów.
„Gangster” Johna Hillcoata niestety nie pozbawia nas złudzeń co do pewności powyższego stwierdzenia. Czy rzeczywiście chcemy oglądać do bólu niemalże sztampową i ograną, odmierzoną co do centymetra, wycyzelowaną w najdrobniejszych gestach, chwytach i pomysłach inscenizacyjnych historię braci bimbrowników, wyjętych spod prawa buntowników z Virginii?
Z ostatnich filmów, które wpisują się w ramy gatunkowe kina gangsterskiego, na większą uwagę zasługują ledwie dwa (z czterech powstałych po 2000 roku): „Droga do zatracenia” (2002) Sama Mendesa i „Wrogowie publiczni” (2009) Michaela Manna. Dwa pozostałe to „Czarna Dalia” Briana De Palmy z 2006 roku i właśnie „Gangster” Johna Hillcoata; warto również w tym kontekście wspomnieć o filmie „J.Edgar” (2011) Clinta Eastwooda i serialu „Zakazane Imperium” (2010), którego twórcą jest niejaki Terrence Winter.
Wielcy (zwykli) ludzie
Kino karmi nas sylwetkami wielkich ludzi. Mami nas i fascynuje życiorysami tych, którzy zasługują na to, by o nich pisać, by ich oglądać. Tych, którzy mogą być dla nas autorytetami. Z drugiej strony – jednocześnie odwraca uwagę od „wielkich” i z reporterską wnikliwością towarzyszy zwykłym ludziom. Osobiście wolę ten pierwszy schemat, stąd może moja przychylność dla twórczości Mendesa i Manna, jedynie szacunek dla Eastwooda, a sceptycyzm i politowanie dla Hillcoata i, co gorsza, De Palmy.
Pod względem artystycznym „Droga do zatracenia” Sama Mendesa zbliża nas do wielkich tytułów kina gangsterskiego, takich jak „Nietykalni” czy „Chinatown”. Wiadomo, Sergio Leone to to nie jest, ale jednak film Mendesa wychodzi poza klasyczną formułę i oferuje widzom coś więcej niż świat przywołany z nagłówków pożółkłej chodnikowej prasy za parę centów i starych, poniszczonych klisz policyjnych. To coś więcej niż tylko stylizacja i zręczny retro retusz. Za pośrednictwem bohaterów – zwłaszcza najmłodszych – bez oporu wnikamy w świat przedstawiony, nie potrzebujemy soczystych peanów na cześć sprawiedliwości. Nie potrzeba również wyraźnego konturu – czarno-białego podziału na dobro i zło w niezmiennych postaciach gangstera i stróża prawa. Schemat przełamuje postać ojca, do roli którego poszukałbym jednak kogoś z bardziej neutralnym emploi niż Tom Hanks z lekką nadwagą i karykaturalnym wąsikiem.
Sam Mendes kreuje świat pogrążony w półmroku, gdzie rzęsisty deszcz i gorące wyziewy spod powierzchni miasta budują atmosferę osaczenia i beznadziejności. Nawiązując estetyką obrazu do klasyków – Billy’ego Wildera, Martina Scorsese czy Abla Ferrary – brytyjski reżyser ucieka jednak od kluczowego w tym modelu cynicznego bohatera, wlewając w główną postać Michaela Sullivana ogromną dozę emocjonalnej empatii i ojcowskiego poświęcenia. Szkielet opowieści pozostaje oczywiście ten sam. Sullivan pracuje dla lokalnego mafiosa, Johna Rooneya, którego ród wywodzi się z irlandzkich emigrantów. Syn Rooneya, zbyt nieodpowiedzialny, by móc pretendować do roli dziedzica mafijnej posadki, stwarza jedynie problemy, które Sullivan – traktowany przez Rooneya jak rodzony syn – winien jest sumiennie i bezdyskusyjnie rozwiązać. Niestety sprawy komplikują się, gdy starszy syn Sullivana odkrywa prawdę o swoim ojcu. Mafia jednocześnie boi się o dochowanie tajemnicy i wynajmuje płatnego mordercę – bezwzględnego psychopatę Maguire’a (Jude Law). Odtąd ojciec i syn, jako wrogowie numer jeden, będą musieli uciekać, by ratować swoje życie.
Na uznanie zasługuje w tym przypadku przede wszystkim reżyserskie wyczucie w budowaniu napięcia za pośrednictwem obrazu, a także niespotykane wcześniej na tym gruncie emocjonalne retardacje. Warto zauważyć, że film nawiązuje do komiksów Maxa Allana Collinsa i Richarda Piersa Raynera, autorskich opracowań klasycznej japońskiej opowieści znanej pod tytułem „Samotny wilk i szczenię”. Jedyne, czego mi zabrakło w tym filmie, to psychologicznego pogłębienia postaci drugoplanowych, w tym najważniejszej – demonicznego Maguire’a, który mógł stać się wirtuozem zbrodni, a nie jedynie czarnym charakterem z intrygującym i złowieszczym hobby.
Niech płonie. Blask i zmierzch gangstera
Michael Mann proponuje natomiast przeniesienie punktu ciężkości po raz wtóry w stronę pojedynku dobra i zła. Na protagonistę wybiera osławionego w literaturze i filmie Johna Dillingera, gangstera, który był gwiazdą swoich czasów, brawurowo zagranego w filmie przez Johnny’ego Deppa. Za przeciwnika służy mu agent Melvin Purvis (Christian Bale), reprezentujący rozwijające się w latach Wielkiego Kryzysu biuro FBI Hoovera.
„Wrogowie publiczni”, adaptacja książki Bryana Burrougha „Public Enemies: America’s Greatest Crime Wave and the Birth of the FBI, 1933-34″, to stylowa propozycja kina spod znaku „Gorączki”, gdzie starcie bandyty i stróża prawa to nie tylko zderzenie osobowości, ale przede wszystkim metafora kompromisów, które rozsadzały skostniałe i niepewne status quo. Tak było w przypadku prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Sytuacja w roku 1933, kiedy oficjalnie zniesiono 18. poprawkę, skomplikowała się tym bardziej, że Dillingerowi i jemu podobnym odebrano możliwość dodatkowego zarobku. Zakończyła się pewna era. Wraz z nią odchodzi również jej wychowanek.
Szalenie ważne jest w tym miejscu wyważenie proporcji. Mann unika gloryfikacji bandyty, który i tak zyskał sporą sławę, a sprzyjała temu między innymi prasa i samo biuro FBI, wyolbrzymiające niejako niektóre z jego wyczynów i niechlubnych akcji. Twórca „Zakładnika” buduje brawurową i dopieszczoną w najdrobniejszych szczegółach gangsterską odyseję, podczas oglądania której widz częściej staje po stronie kryminalisty. Wymiar sprawiedliwości staje się w tym filmie częściej stoperem akcji niż jej zapłonem.
Ładnie można podporządkować to obrazowemu przedstawieniu rozprzestrzeniającego się pożaru, któremu stara się zapobiec grupa strażaków. Szkoda ratować cokolwiek, chcąc uniknąć nieuchronnego. Lepiej moim zdaniem przyglądać się z uwagą i patrzeć jak płonie, czekając na powolny zanik. Dzięki takim filmom jak „Wrogowie publiczni” mamy okazję podglądać blask i ostatnie iskry rozszalałego płomienia. „Show stopperem” stają się same czasy, które nieubłaganie zmieniają sytuację, zabierają przestrzeń życiową i zabijają beztroską brawurę. W tej mglistej i niepewnej atmosferze agenci pokroju Purvisa są jedynie karykaturalnymi marionetkami, niewyraźnie majaczącymi na tle gwiazdorów zbrodni. Gangsterzy mają dla siebie ostatnie chwile sławy, oddajmy im więc należny hołd.
Cień bohatera/ Retro kalki
De Palma, sięgając po powieść Jamesa Ellroya, próbował utrzymać „Czarną Dalią” niejako w klimacie swojego filmu z 1987 roku – „Nietykalnych”. Fabuła, dotycząca tajemniczego morderstwa młodej kobiety o pseudonimie Czarna Dalia, rozgrywa się w późnych latach czterdziestych w Los Angeles. Elizabeth “Betty” Short była hollywoodzką gwiazdą, a jej śmierć zbulwersowała nie tylko policję i mieszkańców Miasta Aniołów, ale całą Amerykę. Tym bardziej, że nie wyjaśniono zagadki morderstwa i nie ujęto sprawcy. Kryminalna historia z morderstwem tytułowej bohaterki w tle to gęsta i… do bólu przewidywalna próba analizy korupcji i ludzkiego wyrachowania.
Dwóch śledczych, dwie kobiety i wspólna siatka podejrzeń, które sprowadzają się do odkrycia skrzętnie ukrywanego sekretu jednej ze wspomnianych wyżej postaci – oto pole manewru wykorzystywane już tysiące razy we wszelkiego rodzaju kryminałach i filmach nawiązujących stylistyką do kina noir. Zabrakło w tym filmie niemalże wszystkiego. Nie broni się fabuła, a wątły, posklejany na wszystkie możliwe sposoby scenariusz, wykorzystujący książkę Ellroya jako tło i zarys opowieści, to bezpłciowa mieszanka kryminału i cynicznego romansu. Mocno zakorzenione już w popkulturze figury detektywa, femme fatale, reportera i zwykłego przestępcy wyglądają w tym filmie jak przeciągnięte przez wyżymaczkę – wyblakłe, puste i sztampowe manekiny zastępują tak potrzebną w budowaniu intrygi i suspensu głębię psychologiczną postaci. Obsada pozostawia wiele do życzenia, a sam sposób gry aktorskiej, nad wyraz patetyczny i pretensjonalny, sprawił, że „Czarna Dalia” spotkała się z druzgocącą falą krytyki.
Szkoda nawet rozpisywać się więcej na temat tak spartaczonego pomysłu. „Czarna Dalia” mogłaby być co najwyżej połowicznym sukcesem, gdyby ubrać to, co sfilmowano, w musicalowo/slapstickowo/przerysowane szaty i podszyć nutą rubasznego i diabolicznego humoru (najlepiej w wykonaniu persony pokroju Johna Goodmana).
Prowincjonalne porachunki
Dotychczas tłem gangsterskich przygód były wielkie miasta – Chicago, Nowy Jork, Los Angeles. To tam najprężniej działały organizacje mafijne. Gdzie indziej widzielibyśmy gwiazdy, takie jak John Dillinger czy Al Capone? Miasto było synonimem zepsucia i występku, labirynt ulic natomiast metaforą zagubienia i osaczenia, właściwych cech amerykańskiej doby Wielkiego Kryzysu i jego schedy.
W najnowszym filmie Johna Hillcoata tłem wydarzeń jest prowincja, gdzieś we wschodniej Wirginii. Scenariusz „Gangstera”, napisany przez Nicka Cave’a, zainspirowała prawdziwa historia braci Bondurant.
Wczesne lata trzydzieste. Forest, Howard i Jack produkują nielegalny alkohol na przemysłową skalę i nieźle im się wiedzie. Do tego stopnia, że hrabstwo Franklin staje się obiektem zainteresowania agenta federalnego. Mówi się, że Bondurantowie są niezniszczalni. O ile Forrest i Howard sprawiają wrażenie nieustępliwych i twardych mężczyzn, o tyle najmłodszy z trójki braci nadal pozostaje jeszcze chłopcem. Jack jest zafascynowany postawą braci, jednak autorytetem jest dla niego miejscowy mafioso – Floyd Banner (który, jak się dowiadujemy, przyjechał do Wirginii z Chicago). Gdy w miasteczku pojawia się federalny Charlie Rakes, beztroski handel się kończy. Odtąd Bondurantowie będą na cenzurowanym.
Rakes to sadysta i pedant – zawsze ubrany „jak spod igły”, z nienagannie ogoloną twarzą i ulizanymi włosami. Jest jednym z tych policjantów, którzy lubią bić. Działa an usługach prokuratora, który liczył na cichy układ z braćmi, jednakże spotkał się ze stanowczą odmową Forresta. Niestety tym, który jako pierwszy za to zapłaci, będzie właśnie Jack. W międzyczasie dojdzie do napaści na najstarszego z trójki rodzeństwa, a także konfrontacji z lokalnymi konkurentami. Pojawi się też wątek miłosny, zbyt słabo zaakcentowany, by móc się do niego w jakikolwiek sposób odnieść. Podobnie pobieżnie potraktowany zostaje związek z mafią Bannera, który początkowo – chcący zdominować handel w tej części kraju – poprzestaje na cichym, aczkolwiek skutecznym wspomaganiu Bondurantów. Wszystko zmierza nieuchronnie do bolesnej konfrontacji.
Niestety, „Gangster” jest jednym z tych filmów, które ogląda się beznamiętnie, bez większych emocji. Nie ma mowy o utożsamieniu się z bohaterami. I chociaż charyzmatyczny Forrest w wykonaniu Toma Hardy’ego wypada przekonująco, to pozostali w żadnym wypadku nie dorównują mu kroku. Szkoda zwłaszcza potencjału Pearce’a i Oldmana, którym scenariusz nie pozwolił rozwinąć w pełni aktorskich umiejętności.
Hillcoat jest reżyserem mało znanym szerszej publiczności. Zadebiutował w Polsce znakomitą „Propozycją” – australijskim westernem przypominającym nieco w warstwie wizualnej „Proch i pył” Manchevskiego. Film, co ciekawe, powstał na podstawie scenariusza Cave’a i również dotyczył trudnych relacji między braćmi – bandytami, na których wymiar sprawiedliwości wydał wyrok śmierci. Powtórzenie tej samej formuły na gruncie amerykańskim nie przyniosło podobnych rezultatów, być może właśnie za sprawą doboru aktorów (Guya Pearce’a i Raya Winstone’a w szczególności). Podobnie było z ekranizacją niezwykłej książki Cormaca McCarthy’ego „Droga” – Film pod tym samym tytułem, z główną rolą Viggo Mortensena, nie doniósł komercyjnego sukcesu i trafił wprost na rynek dvd.
Zamiast podsumowania
W kontekście wyczerpania potencjału klasycznej formuły kina gangsterskiego ciekawie zapowiadają się filmy, które świadomie wykorzystują fabularny punkt wyjścia i narrację znaną z m.in. powyżej wspomnianych dzieł, ale eksplorują zupełnie nowe konteksty. Filmem takim jest na przykład „American Gangster” Ridleya Scotta, w którym reżyser przedstawia historię wschodzącej gwiazdy przestępczego półświatka Harlemu, czarnoskórego Franka Lucasa (Denzel Wahington). Jego pojedynek z nieustępliwym detektywem (Russel Crowe) przywodzi na myśl najlepsze pozycje gatunku.
Powrót do klasyki nie zawsze jest tak dobrym rozwiązaniem, jak to jest w przypadku serialu „Zakazane imperium”, który współtworzył sam Martin Scorsese. Ważne staje się przełamanie schematu i nawiązanie z widzem swoistej gry, negocjacji. W przypadku serialu jest to o wiele trudniejsze. Jednakże głównie za sprawą głównego bohatera – Enocha “Nucky” Thompsona (Steve Buscemi) – wypada to tutaj znakomicie.
Być może – śledząc poczynania Baza Luhrmanna („Wielki Gatsby”) – trafne okaże się stwierdzenie, że szansą na przetrwanie gatunku jest gruntowna modyfikacja na poziomie stylu i narracji, bazująca jednak na schematach wypracowanych na drodze ewolucji nurtu, a okraszona estetycznym orgazmem detali i kalejdoskopem form i zapożyczeń? Jedno jest pewne – sądząc po zwiastunach nowego filmu Luhrmanna, powieść F. Scotta Fitzgeralda chyba nigdy nie wyglądała tak porywająco…