CZY POLSCY REŻYSERZY ŚNIĄ O FILMACH SCI-FI? (CZĘŚĆ 4)
Lata 80. – Dystopie i złote czasy polskiego kina science fiction
Ostatnią dekadę Związku Radzieckiego można by przyrównać do wirusa atakującego organizm, ale takiego już zlokalizowanego, słabnącego, który ostatnimi spazmami próbuje zniwelować działanie leku i pociągnąć ofiarę ze sobą.
COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ SIĘ ZACZYNA
Światem wstrząsa fala protestów przeciwko państwom komunistycznym, bojkotuje się igrzyska w Moskwie, Rosja, osłabiona wojną w Afganistanie, czeka na początek pierestrojki. Miliony ludzi opłakują śmierć w zamachu Lennona oraz Indiry Gandhi. Prób napaści na życie nie unikają także polski papież oraz Ronald Reagan. W 1986 roku w Czarnobylu dochodzi do awarii reaktora jądrowego, a w efekcie do największej wówczas katastrofy biologicznej, która wzmocni ludzki strach przed atomową pożogą, a jednocześnie poszerzy grono fanów post-apokaliptycznych stalkerów.
Hollywoodzkie kino SF przeżywa ogromny boom. Powstają zarówno produkcje familijne – E.T., Powrót do przyszłości, Gwiezdne wojny – Imperium kontratakuje oraz Gwiezdne wojny – Powrót Jedi, jak i te bardziej mroczne, zdominowane przez poczucie grozy i niepokoju – Łowca androidów, Coś, Terminator, Mucha oraz dziesiątki innych. Jest to czas zalewu komiksami o superbohaterach, rosnącego znaczenia Comic-Conu w San Diego, jak również kaset magnetofonowych, VHS, Pegasusów i pierwszych osobistych komputerów.
Ówczesna Polska jednak, przed runięciem żelaznej kurtyny, żyje jeszcze w kompletnie innej rzeczywistości. Dla PRL lata osiemdziesiąte były z jednej strony czasem robotniczych protestów, „Solidarności” oraz osłabionej cenzury, z drugiej ponurym okresem stanu wojennego. Jednakże, poza modnym wówczas kinem wschodnich sztuk walki, do kin przedostają się także niekiedy superprodukcje z zachodu. One właśnie, na równi z polskimi pisarzami SF oraz filmowcami kreują nasz fandom, a więc rosnącą społeczność twórców i fanów fantastyki.
FANTASTYKA
W październiku 1982 roku do sprzedaży trafia pierwszy numer czasopisma „Fantastyka” (od 1990 – „Nowa Fantastyka”) pod redakcją Adama Hollanka i od samego początku zdobywa ogromną popularność. W piśmie tym można było przeczytać najświeższe informacje o ówczesnych filmach, powieściach oraz liczne teksty eseistyczne głównie traktujące o Fandomie i literaturze SF. Ważną rolę odgrywały także komiksy. To właśnie w „Fantastyce” ukazały się pierwsze części Funky Kovala (scenariusz: Maciej Parowski, Jacek Rodek, rysunki: Bogusław Polch), którym kilka lat temu – niestety dotychczas bezowocnie – zainteresowało się Hollywood.
Najważniejszą jednak domeną pisma (i tak jest do dziś) były publikowane opowiadania. Dzięki „Fantastyce” większość polskich czytelników mogła poznać najsławniejszych zagranicznych pisarzy oraz debiutujących wtedy autorów, jak Andrzej Sapkowski, Jacek Dukaj i wielu innych.
W połowie dekady powstaje też pierwszy konwent fanów – wzorowany na Worldconie i Euroconie – Polcon, który odbywa się nieprzerwanie (poza rokiem 1996) do dziś, co roku w innych miejscowościach. Na nim po raz pierwszy zostaje wręczona najważniejsza fantastyczna nagroda literacka – Nagroda im. Janusza A. Zajdla, nazwana na cześć niedawno wówczas zmarłego świetnego pisarza, autora m.in. Paradyzji, Cylindra van Troffa i Limes inferior. Rok później rodzi się też drugi duży konwent – Nordcon, odbywający się w Jastrzębiej Górze, organizowany przez Gdański Klub Fantastyki.
Plakat tegorocznej edycji Festiwalu Fantastyki Polcon 2016
Zalew fantastyką (a więc gatunkiem zawierającym – sci-fi, fantasy i horror) w Polsce nie ma końca, wydaje się, że nawet jak nie każdy bywał wówczas na zlotach fanów, to każdy niemal nastolatek trzymał w szufladzie któryś numer „Fantastyki” i chodził do kina na kolejne Gwiezdne wojny. Rodzi się wtedy też u nas środowisko graczy, a zatem amatorów planszówek, bitewniaków i papierowych RPG (z ang. role-playing game), zwanych też grami wyobraźni i grami fabularnymi.
W literaturze dalej przoduje Lem, pisząc m.in. zbiór opowiadań Golem XIV i powieść Wizja lokalna. W 1987 roku opowiadaniem Wrócieeś Sneogg, wiedziaam… debiutuje Marek S. Huberath, pokonując w konkursie „Fantastyki” Sapkowskiego i jego Wiedźmina. Pierwsze teksty publikują także Eugeniusz Dębski i Marek Baraniecki (zbiór opowiadań postapo Głowa Kasandry, 1985).
No dobrze. A w kinie?
W liczbach wręcz rekordowo – ponad dwadzieścia pełnometrażowych filmów. W porównaniu do kilkunastu w latach sześćdziesiątych i kilku w siedemdziesiątych, głównie krótkich metraży jest to bardzo dobry wynik. Jakość tych produkcji jest bardzo spolaryzowana – nie brakuje kompletnych gniotów, ale mamy też zadziwiająco dużo perełek, z których część do dziś jest uznawana za najlepsze dzieła polskiego kina science fiction.
Jerzy Stuhr i Olgierd Łukaszewicz w filmie „Seksmisja” (1983), reż. Juliusz Machulski
KOBIETA MNIE BIJE
Zacznijmy od filmu najbardziej kultowego, czyli Seksmisji, drugiej po Vabanku fabularnej produkcji Juliusza Machulskiego. Pomimo upływu ponad trzydziestu lat od premiery Seksmisja wciąż cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem widowni i krytyków. Jako fabuła sprawnie łącząca wątki SF, komediowe i erotyczne ciągle jest z powodzeniem odkrywana przez najmłodsze pokolenia, nie tylko kinomanów. Wielokrotnie wyświetlana w telewizji oraz kinowych retrospektywach, szeroko dystrybuowana w formie VHS, DVD, a ostatnio nawet zrekonstruowana cyfrowo. Przez serwis Stopklatka uznana za najlepszy polski film 30-lecia, a także, według magazynów „Cinema” i „Esensja”, za najlepszą polską komedię (2004) oraz za film, na którego remake czeka najwięcej osób (2006). To oczywiście tylko mała część nagród i wyróżnień twórców Seksmisji, jest ona bardzo dobrze znana wśród zachodnich fanów sci-fi, a na początku lat dziewięćdziesiątych doczekała się nawet własnej gry komputerowej pt. A.D. 2044.
Akcja filmu zaczyna się w roku 1991, kiedy to dwaj śmiałkowie, Maks (Jerzy Stuhr) i Albert (Olgierd Łukaszewicz), na oczach telewidzów, dobrowolnie poddają się hibernacji. Jak to zwykle bywa, coś idzie nie tak i nasze króliki doświadczalne budzą się dopiero w połowie XXI wieku, w świecie, w którym wszyscy mężczyźni wyginęli w wojnie nuklearnej, a jedynymi ludzkimi spadkobiercami są kobiety, dzięki partenogenezie rodzące same dziewczynki. Mogłoby się wydawać, że dwaj faceci, jedyni na planecie, trafili do raju, gdyby nie fakt, że światem rządzi feministyczna Liga, posądzająca mężczyzn o wszelkie nieszczęścia w historii ludzkości.
Sama fabuła filmu dla osoby obeznanej w polskiej literaturze fantastycznej mogłaby zostać uznana za coś mało oryginalnego, a wręcz za plagiat. Sytuacje ludzi przybywających do antyutopijnych społeczeństw i burzących porządek świata, odsłaniających innym jego iluzoryczność i manipulację władzy, były wielokrotnie przedstawiane w powieściach Snerga, Zajdla i Wnuka-Lipińskiego. Może się zdawać, że wątki feministyczne są inspirowane Ambasadorem Stanisława Mrożka oraz Miastem kobiet Felliniego. Jednak w ówczesnym polskim kinie opowieść taka była czymś niespotykanym i w oczach peerelowskich widzów film jawił się jako coś więcej niż tylko komedia z podróżami w czasie i tłumem nagich dziewic. Seksmisja bowiem jest przede wszystkim sprawnie przedstawioną filmową satyrą na chylący się wówczas ku upadkowi ustrój komunistyczny, a Machulski wielokrotnie wręcz spluwał na „durnowatą” cenzurę, specjalnie dodając kwestie i dokręcając sceny, które ostatecznie zostały usunięte i przysłoniły urzędnikom większą, antytotalitarną całość.
Wątki zapożyczone od innych twórców należałoby tutaj traktować jako hołd (przykładem niech będzie nazwisko jednego z bohaterów – Paradys, inspirowane powieścią Paradyzja Janusza A. Zajdla), a umiejętność Machulskiego do łączenia gatunków i konwencji oraz sprawnego czerpania od innych śmiało można uznać za coś wówczas niespotykanego, co w późniejszych latach rozwinęli zachodni reżyserzy postmodernistyczni. U nas w Polsce dziś jest to już niestety rzadko spotykana zdolność, nawet u samego twórcy Seksmisji, którego ostatnie filmy nie porywają nawet tak, jak robił to w latach dziewięćdziesiątych Kiler i jego sequel.
Kadr z filmu „Golem” (1980), reż. Piotr Szulkin
MISTRZ SZULKIN
Piotr Szulkin, człowiek, dzięki któremu polskie filmy science fiction w końcu dorównały poziomowi produkcji europejskich i amerykańskich. Choć tak naprawdę nigdy nie uważał się za twórcę fantastyki naukowej, twierdząc, że zapożycza jedynie jej estetykę jako najlepszą dla swoich socjo-psychologicznych opowieści. Gość, który kreował mroczne, dystopijne światy w czasie, kiedy mistrz surrealizmu, Terry Gilliam, wydurniał się jeszcze w Monty Pythonie. To wreszcie z jego przyczyny powstał ten artykuł, początkowo mający dotyczyć wyłącznie jego twórczości, rozrastając się ostatecznie do cyklu o całym polskim kinie SF.
Szkoda, że filmy Szulkina są obecnie tak mało znane.
Wystarczy wejść na Filmweb, by przekonać się, ilu widzów go oglądało – żadne jego dzieło nie przekracza pięciu tysięcy głosów. Dla porównania, dwa filmy uznawane za jedne z największych gniotów polskiego kina fantastycznego ostatnich lat (Wiedźmin i Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja) obejrzało łącznie, według powyższego portalu, ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze trzydzieści lat temu na kolejne produkcje Szulkina w kinach stały długie kolejki po bilety. Od czasu do czasu pojawiają się co prawda o nich informacje, w sprzedaży można znaleźć kolekcjonerskie wydania filmów na DVD, niekiedy kina i instytucje urządzają reżyserowi retrospektywy (choć i tu ma się wrażenie, że częściej spotyka się je za granicą). Mała popularność Piotra Szulkina nie przekłada się jednak na status mistrza, za którego niewątpliwie uchodzi, zwłaszcza w kręgach fandomowych.
Jako absolwent Warszawskiego Liceum Sztuk Plastycznych (1970) i reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi (1975) w swoich filmach potrafił (czas przeszły, bo nie nakręcił niczego nowego od Ubu króla w 2003 roku) osiągnąć rzadko spotykaną symbiozę twórczej operatorskiej, scenograficznej wizji oraz poetyckiej i wciągającej jednocześnie narracji. W jego filmach świat jest brudny, zimny i chropowaty, chciałoby się rzec – mocny i realistyczny – ale alternatywny, antyutopijny, naśladujący rzeczywistość PRL w jego najbardziej wariackich formach. Ludzie są szarzy, jakby nieobecni, zanurzeni w otaczającym ich świecie, zmanipulowani przez władze i media. Postaci drugo- i trzecioplanowe wyróżniają się na tle innych właściwie większą dozą szaleństwa i opętania codziennymi sprawami i często też podążaniem za banalnymi, nieosiągalnymi dla nich marzeniami. Kontrapunktem dla nich są Szulkinowscy bohaterowie, którzy widzą (lub chcieliby widzieć) więcej od innych, dostrzegają otaczającą ich ułudę, zło, nieszczęścia obywateli i zmierzają do odkrycia prawdziwej istoty rzeczy, zawsze wbrew woli systemu. Bardzo to przypomina kultowe powieści i opowiadania polskich autorów fantastyki socjologicznej (Zajdel, Snerg, Huberath), którzy podobnie umiejętnie kreowali własne światy przyszłości, inspirując się nie tylko problemami natury naukowej, ale przede wszystkim nienormalnością socjalistycznego ustroju.
Piotr Szulkin przyznaje, że na krótko przed fabularnym debiutem największego natchnienia doświadczał, obserwując w tramwajach przytłoczonych pasażerów. Jako swoje filmowe inspiracje wymienia choćby mistrza radzieckiej szkoły montażu, Siergieja Eisensteina, nowofalowca Jean-Luca Godarda, a także kreacyjne dokumenty Wojciecha Wiszniewskiego. W wywiadzie dla Stopklatki (2004) powiedział: „Ja, niestety, mam tę cholerną i głupią potrzebę realizowania filmów, które są rodzajem dialogu zawieszonego między władzą a społeczeństwem”. Andrzej Kołodyński natomiast w swej książce Dziedzictwo wyobraźni – historia filmu SF tak przedstawia temat: „Szulkin zderza jednostkę usiłującą zachować samoświadomość z absurdalnym porządkiem świata w stanie rozkładu, świata funkcjonującego tylko dzięki totalitarnemu terrorowi. (…) Bohater Szulkina wędruje wśród potworności systemu, dopóki nie spotka go unicestwienie. Jest to wizja pesymistyczna, w tym przyszłościowym świecie nie ma zwycięzców, nie ma schronienia przed absurdem i gwałtem”.
Marek Walczewski w filmie „Golem” (1980), reż. Piotr Szulkin
GOLEM
Pierwsze dzieło ze znanej tetralogii Szulkina powstało w roku 1979. Był to film pt. Golem (premiera odbyła się w 1980, stąd taka właśnie data w końcowej liście filmów) inspirowany żydowską legendą o człowieku ulepionym z gliny oraz wątkami z powieści Gustava Meyrinka o takim samym tytule (1915). Scenariusz reżyser napisał razem z uznanym krytykiem filmowym, Tadeuszem Sobolewskim. Za zdjęcia odpowiadał Zygmunt Samosiuk (m.in. Polowanie na muchy i Krajobraz po bitwie Andrzeja Wajdy oraz Sprawa Gorgonowej Janusza Majewskiego).
Kilkadziesiąt lat po wojnie atomowej nad światem złożonym z niedobitków panuje totalitarny system. Naukowcy udoskonalają ludzkość, eksperymentując na jednostkach nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie. Pernat (Marek Walczewski) jest ich prototypowym golemem. Tuż po swoim odrodzeniu ląduje na przesłuchaniu, na którym mężczyzna wypytuje go o morderstwo doktora, jego sąsiada. Pernat jednak nie zna nikogo, nawet swoich rodziców, pamięta jedynie, że ma zlecenie na wykonanie miedziorytu. Po powrocie do domu poznaje mieszkańców swojej kamienicy – prostytutkę Rozynę (Krystyna Janda), jej brata (Krzysztof Majchrzak) oraz ich ojca Holtruma (Mariusz Dmochowski), owładniętego obsesją stworzenia doskonałego człowieka. W sklepie z lalkami Pernat spotyka Miriam (Joanna Żółkowska) i jej starego ojca (Wiesław Drzewicz), który koniecznie chce kupić pewną książkę, jednak nie ma na nią pieniędzy. Pernat szuka odpowiedzi na swoje pytania, pomagając wszystkim i starając się ich zrozumieć. Kiedy orientuje się, że to niemożliwe, postanawia się zbuntować, a w końcu stać się taki, jak inni.
Golema, podobnie jak pozostałych filmów Szulkina, nie da się łatwo opowiedzieć, a streszczanie go mija się w zasadzie z celem. Bohatera można sklasyfikować jako polskiego snuja, co w tym przypadku nie powinno wcale być odbierane jako określenie pejoratywne. Fabuła pozbawiona jest typowych dla kina gatunkowego związków przyczynowo-skutkowych, w filmie roi się od symboliki i niejednoznacznych wydarzeń, które z jednej strony prowadzą do konkluzji, z drugiej służą pogłębieniu poczucia chaotyczności świata. Dobrym przykładem jest tutaj wątek mężczyzny (Jan Nowicki), którego Pernat spotyka przy ruchomych schodach. Przodownik snu, bo tak się przedstawia, siedzi na podłodze i nie może dosięgnąć leżącego obok kasku. Prosi bohatera o pomoc w podaniu mu „kapelusza”, twierdząc, że jest on dla niego wszystkim. Pernat spełnia prośbę i pyta go, czy nie widział gdzieś Rozyny, rudowłosej dziewczyny. Mężczyzna z kaskiem na głowie przestrzega Pernata przed chodzeniem z gołą głową i odpowiada: „Majaczysz. Rude włosy? Przecież ty jesteś łysy”. Gdy Pernat odchodzi zrezygnowany, Jan Nowicki wybucha śmiechem, zdejmuje kask i kładzie go z powrotem na podłodze. Tak, by nie mógł go dosięgnąć. Tego typu przykładów jest w tym filmie o wiele więcej – bohater spotyka różnych ludzi, rozmawia z nimi, każdy jednak jak gdyby dialoguje ze sobą, kompletnie nie rozumiejąc racjonalnego podejścia Pernata. Sprawia to wrażenie, że postać Walczewskiego w oczach ludzi uchodzi za wariata i jedynym sposobem na to, by stał się dla nich normalny jest porzucenie ideałów i zmieszanie się z tłumem. Golem Szulkina mocno nawiązuje do ustroju PRL, obnaża jego próby manipulowania ludźmi i chęć stworzenia idealnego obywatela, ogłupionego, żyjącego w ograniczonym polu, słuchającego poleceń władz.
Żółtawo-brązowa kolorystyka filmu podbija jeszcze poczucie surrealizmu i zgnilizny ukazanego świata. Odrapane kamienice, brudne klatki schodowe, pokoje i opuszczone ulice zdają się tonąć w półmroku, nawet w ciągu dnia. Muzyka Zygmunta Koniecznego i Józefa Skrzeka, przypominająca trochę dźwięk syren alarmowych, świetnie oddaje nastrój grozy i zagubienia bohatera. Jest to ambitny film, na pewno nie na jeden raz. Obsypany nagrodami, m.in. na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku (od 1986 roku w Gdyni) za debiut reżyserski, na Międzynarodowym Festiwalu Fantastycznym w Madrycie zdobył Grand Prix „Monolit”, FIPRESCI oraz wyróżnienie za scenariusz, a w Trieście Srebrny Asteroid za rolę Krystyny Jandy.
Kadr z filmu „Wojna światów. Następne stulecie” (1981), reż. Piotr Szulkin
TELEWIZJA KŁAMIE
Swój drugi obraz sci-fi Szulkin oparł na motywach klasycznej powieści H. G. Wellsa, pt. Wojna światów, jemu też, jak i Orsonowi Wellsowi, film został zadedykowany.
Akcja rozpoczyna się pod koniec roku 2000. Mijają prawie dwa tygodnie, odkąd Marsjanie wylądowali na Ziemi i przejęli nad nią władzę. Znany prezenter wiadomości, Iron Idem (Roman Wilhelmi), zostaje zmuszony do przeczytania na żywo propagandowego tekstu, nawołującego do przyjacielskich stosunków z kosmitami i dobrowolnego oddawania im krwi. Bohater spełnia żądanie, ale zaraz po zejściu z anteny idzie do dyrektora stacji (Roman Dmochowski), by się poskarżyć. Ten jednak wszystko bagatelizuje. Następnego ranka do mieszkania Irona wparowują ludzie z tajnych służb – kneblują go, kolczykują blaszką z numerem, po czym bezpardonowo wkładają jego żonę (Krystynę Jandę) do czarnego worka i zabierają ze sobą. Bohater, by ją odzyskać, musi się podporządkować.
Jak widać, dzieło to z powieścią Wellsa ma niewiele wspólnego, bliżej mu już do Orwellowskich i Zajdlowskich wizji, czego oczywiście nie można mieć reżyserowi za złe. Rzeczywistość Wojny światów prezentuje się pesymistycznie – wszyscy chwalą marsjański reżim, tylko w nielicznych zaufanych gronach pojawia się zwątpienie. Telewizja manipuluje, a jej główny przedstawiciel, Iron Idem, nie może odmówić współpracy, jeśli chce przeżyć. Jest znienawidzony przez społeczeństwo, jednocześnie tłamszony przez władze, które stale ingerują w jego życie, nie pozwalając na chwilę swobody i prywatności. Stopniowo zabierają mu wszystko, co ma. Kiedy Iron postanawia się zbuntować i wykrzyczeć prawdę na antenie, nikt nie chce mu wierzyć. Z kolei po zmianie ustroju, gdy reżim Marsjan zostaje uznany za zbrodniczy, wypowiedź bohatera zostaje przemontowana i oskarża się go o dezinformację obywateli oraz namawianie do uległości wobec najeźdźców.
W filmie Szulkina, obsypanym nagrodami w Trieście i Madrycie, tak naprawdę nie wiadomo do końca, co jest prawdą, a co nie. System i media skutecznie przekształcają wszystkie wydarzenia na swoją korzyść, nie dając obywatelom prawa do wyrażania własnych opinii. Na ulicach ludzie wykrzykują słowa „Martians Love Law”, a wieczorami przemykają prędko, obawiając się, by nie podpaść milicjantom. Władze zachęcają do oddawania krwi w zamian za nagrody, nie przyznając się jednak do przypadków, w których Marsjanie mordują ludzi, wysysając z nich krew do cna. Roman Wilhelmi doskonale wczuwa się w postać zaszczutego człowieka, który stopniowo popada w coraz większą depresję i szaleństwo, by ostatecznie nie wahać się zabić.
Kostiumy i scenografie budzą podziw, zastrzeżenie można mieć jedynie do postaci Marsjan, którzy wyglądają jak karły albo dzieci pomalowane na srebrno i ubrane w puszyste kurtki. Ale i to nie przeszkadza widzowi wciągnąć się w historię, jak to u Szulkina, pełną absurdów, zwariowanych postaci i słodko-gorzkich odniesień do komunistycznego ustroju.