CZY POLSCY REŻYSERZY ŚNIĄ O FILMACH SCI-FI? (CZĘŚĆ 4)
Krzysztof Majchrzak w filmie„O-bi, O-ba. Koniec cywilizacji” (1984, reż. Piotr Szulkin)
„ARKA NIE ISTNIEJE”
Widzimy archiwalne zdjęcia atomowych grzybów, a z offu odzywa się głos Softa (Jerzego Stuhra): „Rok temu skończyła się atomowa wojna. Ludzie, którym udało się przeżyć, widząc nasze uniformy, okazywali obojętność, czasem pogardę. Głupcy. Kto wygrał tę wojnę? Burowie nie przychodzili. Nikt nie przychodził. Wysoko w górach stała budowla, której kopuła izolowała od wpływów atmosfery. Trzeba było tylko nakłonić tę ogłupiałą ciżbę, by schroniła się w tym azylu. I wtedy powstał program Arka”. Tak zaczyna się kolejny film Piotra Szulkina o dadaistycznym tytule O-bi, O-ba. Koniec cywilizacji. Akcja toczy się w betonowym schronie, w którym od kilkunastu miesięcy przebywa kilkaset osób. Główny bohater, Soft, zajmuje się utrzymywaniem porządku, przyjmując od szefa (Marek Walczewski) zlecenia, polegające głównie na usuwaniu propagandowych ulotek. Wszyscy bezczynnie czekają na ratunek, wierząc w przybycie cudownej Arki. Nie tracą nadziei, nawet kiedy władze dementują tę informację, przyznając się, że same ją wymyśliły. Soft dowiaduje się, że kopuła chroniąca przed promieniotwórczą atmosferą może się w każdej chwili zawalić. By tego uniknąć, musi znaleźć konstruktora.
Podobnie jak w pozostałych produkcjach, Szulkin ukazuje nam spaczony świat, w którym bohater nie potrafi się odnaleźć – jako chłopak Gei (Krystyna Janda) nie może zrozumieć, dlaczego oddaje się ona innym mężczyznom i z zazdrością próbuje zabrać ją z przybytku uciech. Spotyka się oczywiście z niezrozumieniem: „Wy sprzedajecie swoje mózgi, ja sprzedaję swoje ciało, daję trochę radości. Kto z nas jest gorszy?”, a na dalsze nalegania Softa mówi: „Jak przybędzie Arka i nas weźmie, to będę tylko dla ciebie”.
Mieszkańcy schronu są schorowani i wygłodzeni, dla suchara albo puszki z mięsem godzą się często na największe upokorzenia. Szczególnie znamienne są momenty, w których widzimy tłumy ludzi w głównej hali, stojących w bezruchu lub powłóczących bez celu nogami. W pewnej scenie dowiadujemy się, że tak naprawdę sterczą tam, bo czekają na codzienną rację chleba (powstającego z mielonych książek) spadającego z góry, przez szyb. Soft ze smutkiem obserwuje, jak brudni, złachmanieni mieszkańcy rzucają się do walki o pożywienie, przepychając się i wyrywając sobie kawałki pieczywa. Obok biedy kwitnie zatem czarny rynek, na którym cwańsi mieszkańcy mogą zaopatrzyć się w luksusowe dobra. W pewnym momencie, gdy Soft kupuje konserwy, sprzedawca przyciąga go do siebie i szepcze: „Chcesz pan kupić cebuli?”, na co bohater, po rozejrzeniu się, odpowiada konspiracyjnym głosem: „Gdzie i za ile?”.
Długotrwała izolacja sprzyja mnożeniu się świrów, więc i tutaj bohater co chwila napotyka ciekawe persony. Jedną z nich jest postać „milionera” (Roman Dmochowski), który twierdzi, że jego drewniane mieszkanie jest biblijną arką. Na wzór Noego facet zbiera najróżniejsze zwierzęta i proponuje Softowi adopcję, bo, jak to ujmuje, potrzebuje „jurnych synów”. Innym przykładem może być postać grana przez Krzysztofa Majchrzaka. Przez cały film prosi Stuhra, żeby poszedł z nim obejrzeć jego „ukryty raj”. Kiedy w końcu do tego dochodzi, okazuje się, że kryjówka jest tak naprawdę jedną wielką lodówką, w której Majchrzak ma zamiar skryć się w razie pęknięcia kopuły. Bezpiecznie, bo przecież „lodówki trzymają temperaturę”. Za kotarą natomiast facet trzyma zamrożone „ulubione panienki”, które sobie rozmrozi, kiedy przybędzie Arka.
Za zdjęcia filmu tym razem odpowiadał Witold Sobociński (Sanatorium pod klepsydrą, Ziemia obiecana), co bardzo wpłynęło na zmianę sposobu prowadzenia kamery. Często porusza się ona na steadicamie (którym operował syn Witolda, Piotr), na długich ujęciach, które omiatają dokładnie szczegółową scenografię schronu zbudowaną przez Andrzeja Kowalczyka. Mieszanie ujęć POV (point of view) bohatera z obiektywnymi, częste zwroty postaci do kamery sprawiają, że widz może niejako poczuć się jak osoba bezpośrednio śledząca akcję. Niebieskie, neonowe światło wytwarza atmosferę niesamowitości właściwej dla kina sci-fi, a kontrastowość podbija jeszcze wrażenie psychologicznej klaustrofobii.
Daniel Olbrychski i Katarzyna Figura w filmie „Ga, Ga. Chwała bohaterom (1986), reż. Piotr Szulkin
BOHATER TŁUMÓW
Ostatnia część Szulkinowskiej tetralogii powstała dzięki inspiracji reżysera dwoma całkiem różnymi dziełami. Powieścią sci-fi Kryptonim „Psima” napisaną przez Mirosława P. Jabłońskiego oraz nowelą filmową Piera Paola Paseliniego pt. Twaróg, w której aktor (grany przez Orsona Wellesa), najadłszy się sera, umiera na krzyżu w trakcie kręcenia pasyjnego filmu. Ga, Ga. Chwała bohaterom, przez niektórych uważana za najlepsze, najbardziej dojrzałe dzieło SF Szulkina, przedstawia świat XXI wieku, w którym ludzkość zdołała skolonizować sąsiednie planety. Rozwój cywilizacji sprawił, że coraz mniej osób interesowało się wykonywaniem trudnych zawodów takich jak kosmonauta. Wobec tego zaczęto je powierzać więźniom. Scope (Daniel Olbrychski) odsiaduje wyrok na kosmicznym krążowniku penitencjarnym, zostaje wybrany spośród wielu i wysłany na planetę Australię 458. Po wylądowaniu poznaje urzędnika Chudego (Jerzy Stuhr), którego zadaniem jest opieka nad przybyszem i, jak twierdzi, „przyszłym bohaterem”. Chudy pomaga mu się zaaklimatyzować w nowych warunkach. Pierwszą rzeczą, jaką nowy przyjaciel załatwia Scope’owi jest „młoda kurewka”, Once (Katarzyna Figura). Po pewnym czasie jednak Once znika, Scope bezskutecznie próbuje ją odnaleźć, dowiaduje się, że mieszkańcy planety chcą, żeby tak jak pozostali bohaterowie dokonał zbrodni, za którą będą mogli go skazać i urządzić na stadionie krwawe, oczyszczające widowisko.
Mieszkańcy Australii 458 nie różnią się bardzo od postaci z poprzednich filmów Szulkina – są mocno karykaturalne, paskudne, bez skrupułów, a jednocześnie bardzo przejmujące, rzeczywiste. Płaczliwy Chudy, wrzaskliwa stara prostytutka, ironiczny gangster Al, psychopatyczny staruszek strzelający do ludzi z karabinu. A ponad nimi jedyny sprawiedliwy, refleksyjny Scope.
Kadr z filmu „Ga, ga. Chwała bohaterom” (1986), reż. Piotr Szulkin
Ga, Ga. Chwała bohaterom podejmuje interesujący temat ludzkiej próżności, pragnienia igrzysk oraz problem czynienia seryjnych morderców gwiazdami pop-kultury. Wiecznie nocny świat stylistycznie nasuwa skojarzenia z filmami noir. Bardziej niż poprzednio, gatunkowy, sensacyjny scenariusz sprawia natomiast, że obraz wydaje się nieco komiksowy, może przystępniejszy dla tej części widowni, której nie przypadł do gustu symboliczny Golem czy nihilistyczna Wojna światów.
W wywiadzie dla „Przeglądu” (2003) reżyser przyznawał: „Prawie wszystkie moje filmy były postrzegane jako polityczne. Ja je uważałem często za takie dziwne komedie, może socjologizujące eseje… Filmów politycznych »wprost« nigdy nie robiłem, nie interesuje mnie polityka jako zbiór doraźnych kopniaków. To jakby nie mój temperament. Uogólnienie, metafora… temu jestem bliższy”. I chociaż mistrz Szulkin zakończył karierę reżyserską kilkanaście lat temu, nie przestaje pisać prozy. W księgarniach można znaleźć nie tylko zbiory opowiadań inspirowane jego scenariuszami (O-bi, o-ba i inne nowele, Gaga. Szpital), ale także jego nowsze literackie popisy, jak zbiór Epikryza i Lemistry, anglojęzyczna antologia opowiadań i esejów inspirowanych twórczością Lema, w której znajdziemy tekst Szulkina obok dzieł takich autorów jak Jacek Dukaj i Brian Aldiss.
Nikt chyba w historii kina science fiction nie potrafił tak sugestywnie i groteskowo przedstawiać totalitarnych, postapokaliptycznych rzeczywistości. Filmy Szulkina można by zatem śmiało porównać do równie genialnych światowych dzieł, jak: Brazil, 12 małp Terry’ego Gilliama, THX 1138 George’a Lucasa, Alphaville Jean-Luca Godarda czy Kin-dza-dza! Georgiego Daneliyi.
Roman Wilhelmi w filmie „Klątwa doliny węży” (1987), reż. Marek Piestrak
POTWORNY ŚMIECH
Nadeszła pora na kultową produkcję, Klątwę doliny węży, polski film przygodowy z elementami grozy i fantastyki naukowej, uważany powszechnie, mniej lub bardziej słusznie, za jeden z najbardziej badziewnych filmów PRL.
Film powstał w koprodukcji polsko-radzieckiej, na podstawie opowiadania Roberta Strattona (pseudonim Wiesława Górnickiego) o tytule Hobby doktora Travena.
Jak mówił reżyser w jednym z wywiadów: „Zamiar zrobienia tego filmu narodził się jeszcze przed Indianą Jonesem. Chciałem to nakręcić dwa lata wcześniej, zanim tamten trafił na ekrany. Stanąłem przed wyborem: robić czy nie robić. Wiedziałem, że Poszukiwaczy zaginionej arki nie przeskoczymy w rozmachu realizacyjnym, we wspaniałej inscenizacji… Ale scenariusz był gotowy, umowy z kontrahentami z Wietnamu i Estonii zawierane. Wszyscy mnie namawiali, żeby ten film zrobić. W takich warunkach, jakie były – trochę siermiężnych – duży przygodowy film powstał”.
https://www.youtube.com/watch?v=-M7XrMKk0T0
Akcja zaczyna się na pograniczu laotańsko-wietnamskim, w roku 1954. Zestrzelony helikopter ląduje awaryjnie w dżungli, wychodzi z niego pilot Bernard Traven (Roman Wilhelmi) i, szukając wody, trafia do buddyjskiej świątyni. Zauważa w niej bogato zdobioną szkatułę i kradnie ją. Trzydzieści lat później Traven zgłasza się do profesora sinologii na Sorbonie, Jana Tarnasa (Krzysztof Kolberger), i prosi go o rozszyfrowanie manuskryptu. Okazuje się, że jest to mapa, a tekst opowiada o środku dającym władzę nad światem. Traven i Tarnas, razem z dziennikarką Christine Jaubert (Ewa Sałacka), postanawiają polecieć do Wietnamu, by rozwiązać zagadkę.
Tekturowy smoko-wąż, bulwiasto-głowy mutant, źle nałożone lasery, słabe dialogi – do popularności filmu, jako przykładu „mistrzostwa kiczu”, przyczyniło się wiele aspektów. Dochodzi jeszcze do tego dość irytujące aktorstwo (poza Wilhelmim), śmieszne efekty dźwiękowe oraz beznadziejna i patetyczna muzyka miernego estońskiego kompozytora Svena Grünberga. Nie broni się nawet scenariusz, który choć oparty na ciekawym pomyśle, jest rozpisany dość schematycznie, płasko i na poważnie (co w zasadzie jest główną przyczyną komicznego odbioru całego dzieła). Kiedy po raz kolejny pojawia się jadowity wąż, na którego widok bohaterowie reagują napadami paniki i krzykami, nie sposób się choćby nie uśmiechnąć.
Mimo wszystko twórcom należą się słowa uznania, że udało im się nakręcić kino polskie przygodowe z tak niewielkim budżetem i napiętymi terminami. Znaczna część zdjęć została zrealizowana w Wietnamie, w którym, wedle słów reżysera, prawie wszystko sprzysięgło się przeciwko ekipie. Dość by powiedzieć, że scena na zwodzonym moście, z którego niemal spada Ewa Sałacka, nie była robiona, jak w przypadku filmu Spielberga, w studiu z wybudowaną scenografią, tylko na najprawdziwszej, zastanej dekoracji, która mogła runąć w każdej chwili w przepaść. Film, mimo całej kiczowatej otoczki, jako obraz rozrywkowy sprawdza się całkiem nieźle, choć upłynęło prawie trzydzieści lat. Szczególnie sceny w drugiej połowie filmu, w mrocznych komnatach z licznymi pułapkami, mogą wzbudzać grozę. Wężowa bestyja, choć zrobiona prostacko, z pewnością nie jest istotą, którą chciałoby się spotkać przy zwiedzaniu orientu, podobnie potwór na samym końcu, który może nie wyszedł równie dobrze i paskudnie, co ten z filmu Mucha Cronenberga, nie razi jednak tak mocno jak smok w Wiedźminie. Cóż, w polskim kinie bywały gorsze rzeczy i to w samych ostatnich kilku latach. Więc produkcję Piestraka można śmiało polecić, zarówno fanom fantastyki naukowej (wątek starożytnych kosmitów), jak i tym, którzy po prostu lubią się trochę pośmiać.
Kadr z filmu „Na srebrnym globie” (1976-78; dokończony w 1987), reż. Andrzej Żuławski
NIEUKOŃCZONE ARCYDZIEŁO
Film legenda, niedokończone dzieło mistrza skandalicznego kina, polska perła science fiction – tak właśnie można w skrócie określić Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego, film na podstawie Trylogii księżycowej (Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia) Jerzego Żuławskiego, napisanej przez prekursora naszej fantastyki, a zarazem stryjecznego dziadka reżysera.
Zdjęcia do filmu już od początku szły dość wolno, w 1978 roku mijały dwa lata od rozpoczęcia zdjęć, a do nakręcenia pozostało jeszcze około dwudziestu procent materiału. W tymże roku decyzją wiceministra kultury PRL, Janusza Wilhelmiego (na szczęście niemającego nic wspólnego z aktorem Romanem), wstrzymano prace nad filmem. Oficjalnie z powodu mocno przekroczonego budżetu, nieoficjalnie zaś przez ideologiczną wymowę powstającego dzieła. Andrzej Żuławski, straszony wszczęciem procesu o roztrwonienie państwowych pieniędzy, został zmuszony do wyjazdu za granicę. Wobec tego kilkadziesiąt kilometrów taśmy poszło na półki. Kolejne szanse na dokończenie filmu pojawiały się kilkukrotnie – prawa i cały materiał chciał wykupić francuski producent i pewna amerykańska wytwórnia, jednak polskie władze nie wyraziły zgody. W 1981 roku Andrzej Wajda, ze swoim Zespołem Filmowym „X”, planował dokończyć produkcję, ale Żuławski nie mógł wrócić do kraju ze względu na napiętą sytuację polityczną.
Twórca wrócił z Francji dopiero 1985 roku i wtedy na nowo odzyskał wiarę w ukończenie filmu – Jerzy Kawalerowicz, ówczesny szef „Kadru”, wziął stare taśmy pod swoją kuratelę. Nadzieje okazały się jednak płonne – po tak długim czasie drogie dekoracje i kostiumy już nie istniały, a zebranie dawnej ekipy i aktorów, z których kilku zmarło, okazało się niemożliwe. Andrzej Żuławski jednak postanowił dociągnąć dzieło do końca – trzy lata później, w 1988 roku, w Cannes odbyła się wreszcie premiera filmu. Dokończono go na drodze eksperymentu, w którym w miejsce brakujących scen reżyser wstawił ujęcia m.in. z warszawskich ulic, krakowskiego Kazimierza, łąk i nadmorskich plaż. Z offu z kolei Żuławski osobiście opowiada, co dzieje się w poszczególnych, niezrealizowanych scenach.
Fabuła filmu różni się nieco od tej przedstawionej w powieści Na srebrnym globie, jest raczej adaptacją łączącą wątki z całej trylogii. Zamiast Księżyca mamy tutaj bliżej nieokreśloną, obcą planetę, podobną do Ziemi, co nadaje całości prawdopodobieństwa.
Przejdźmy do akcji filmu: Tubylczy jeździec przywozi kosmonautom przedmiot, który według niego spadł z nieba. Jeden z uczonych rozpoznaje w rzeczy stary system przekaźnikowy i uruchamia wideopamiętnik nagrany dawno temu przez astronautę Jerzego (Jerzy Trela), który rozbił się na tej planecie i wraz z załogą (Jerzy Grałek, Iwona Bielska, Leszek Długosz) założył obecną cywilizację ludzi.
Film jest opowiedziany w nowatorski sposób, nawet jak na dzisiejsze realia – duża część zdjęć to ujęcia POV kamery jednego z bohaterów, który obserwuje i nagrywa to, jak zmieniają się jego bliscy i jak postępuje rozwój nowego społeczeństwa. Stąd też dokumentalna, krzywa kompozycja kadrów. Bohaterowie często patrzą prosto w obiektyw, ujęcia składają się zarówno z długich panoram na trzysta sześćdziesiąt stopni, jak i krótkich fragmentów, ciętych w montażu po osi, jak to się dziś modnie robi w środowiskach youtuberów. Ogromne wrażenie robi kreacyjna scenografia oraz fantazyjne kostiumy i charakteryzacje – z pewnością zapadają w pamięć i są na tyle oryginalne, że nie dają się pomylić z żadnymi innymi.
Na srebrnym globie jest dziełem ambitnym i z tego też względu nie jest łatwe w odbiorze. Nie dość, że narracja jest niechronologiczna, subiektywna i że aktorzy odgrywają bohaterów bardzo ekspresyjnie (jak to u Żuławskiego), często krzycząc, płacząc, mówiąc jak w transie, łamiącymi się głosami, to jeszcze w filmie brakuje najważniejszych sekwencji, które są tylko dopowiadane z offu.
https://www.youtube.com/watch?v=4r1Q62ByMTU
Przewijające się tematy to nie tylko problemy psychologiczne i etnograficzne, film podejmuje także wątki znaczeniowości religii (kult Jerzego i Marka), miłosno-erotyczne, nie bez znaczenia są konflikty wewnętrzne bohaterów oraz kontakty z inną cywilizacją (nieprzyjazne relacje tubylców z rasą skrzydlatych Szernów). Zachwyca ponadto srebrno-niebieska kolorystyka dzieła oraz elektroniczno-klasyczno-rockowa muzyka Andrzeja Korzyńskiego. Wszystkie wspomniane aspekty czynią „Na srebrnym globie” jednym z najciekawszych filmów sci-fi w historii, wartym odnotowania i analizy przez każdego fana gatunku. Tym bardziej smuci i irytuje fakt, że film, który mógł stać się arcydziełem polskiej science fiction, został bezpowrotnie okaleczony przez zawistnego urzędnika. Polskiego urzędnika.
Kadr z filmu „Synteza” (1983), reż. Maciej Wojtyszko
KUŹNIA FANÓW
W PRL kino familijne przeżywało prawdziwy rozkwit – rokrocznie powstawały kolejne produkcje dla dzieci i młodzieży, od zwyczajnych komedii i filmów obyczajowych, po filmy animowane, przygodowe i fantastyczne. W samych latach osiemdziesiątych zrobiono ich kilkadziesiąt. Liczba niebywała, jeśli spojrzeć na nasze współczesne kino i telewizję zdominowane przez produkcje z Hollywood, w których polski pełnometrażowy film familijny ma premierę najwyżej raz do roku, a dobry nawet raz na kilka, kilkanaście lat.
Młodzieżowe filmy SF nie zdarzały się co prawda tak często jak baśnie i historie awanturnicze, jednak nie były na marginesie. Na porządku dziennym mieliśmy więc podróże w czasie (np. Godzina pąsowej róży), armie robotów (Podróże pana Kleksa) oraz gadające samochody (Wielka, większa i największa). U schyłku PRL dzieciaki oczywiście nie miały wielkiego wyboru – bez dostępu do Internetu i kablówki musiały zadowolić się jednym kanałem w telewizji i kasetami VHS. Dlatego też kina z familijnym repertuarem przeżywały zatrzęsienie. Z zachodu docierały do nas, z dwuletnim opóźnieniem, kolejne Gwiezdne wojny (tłumaczone wtedy jako Wojny gwiazd), przygodowe filmy Spielberga oraz Godzille. Młodym fanom fantastyki naukowej musiały wobec tego często wystarczać produkcje z naszego podwórka.
W 1983 roku Maciej Wojtyszko nakręcił film Synteza na podstawie swojej powieści dla młodzieży o tym samym tytule. Akcja rozgrywa się w 2059. Po osiemdziesięciu latach hibernacji zostają odmrożone dwie osoby – chłopiec Marek (Piotr Jachowicz) oraz dyktator Muanta (Wiktor Grotowicz), który postanawia narzucić światu przyszłości swój reżim. W tym celu przeprogramowuje pilnującego go robota, rozsiewa toksyczne środki i opanowuje studio holowizji, które wykorzystuje jako pomost do siania spustoszenia w umysłach otumanionych ludzi. Może im do woli rozkazywać, mówić, co mają robić i jak się czuć. Na szczęście bohaterowie (na których toksyna nie zadziałała) znajdują sposób na odczynienie „trucizny”.
Fabuła, jak widać, nie jest zbyt porywająca, a przynajmniej nie według człowieka mającego więcej niż kilkanaście lat. Śmieszą poniekąd niektóre scenografie i kostiumy (kilka postaci ma na sobie srebrne kurtki, identyczne jak te noszone przez Marsjan z Wojny światów Szulkina). Interesuje jednak tematyka manipulacji umysłami, niczego sobie jest także wizja przyszłości, w której urządzenia (takie jak kamery) uległy znacznej miniaturyzacji, a automaty domowe wykonują wiele czynności za swoich właścicieli. Są do tego dość łatwe w obsłudze, więc dzieciaki mają niezłą zabawę przy programowaniu ich nie tak, jak trzeba i płataniu figli swoim ciotkom. Ponadto wspomniana wyżej holowizja jest intrygującym trójwymiarowym medium – każdy w swoich domach ma w ścianie dużą wnękę, w której może oglądać rozrywkowe programy odtwarzane w formie hologramów. Wyglądają one jak żywi ludzie, stąd na początku dzieci profesora Zborowskiego (Władysław Kowalski), biorą goszczącego u nich chłopca z przeszłości, Marka, za jeden z fantomów. Gwiazdy występujące w telewizji przyszłości pochodzą przeważnie z „idealnej serii” – są ludźmi zmodyfikowanymi genetycznie, dla których jest to na ogół powód do wstydu, jak w przypadku aktorki Glorii Lamb (Krystyna Janda), której Marek nieopatrznie powiedział, że jest zbyt idealna, raniąc tym samym jej uczucia. „Doskonałość okazała się kalectwem takim jak garb, ciężko z tym żyć w społeczeństwie”, przyznaje przyjaciel gwiazdy. Na wzmiankę zasługuje także wątek długiej hibernacji i kwestii z nią związanych – Marek spotyka na przykład swojego przyjaciela z przeszłości, który zdążył już się zestarzeć, gdy tymczasem bohater jest jeszcze dzieckiem.
Rusty Jedwab w filmie „Cudowne dziecko” (1986, reż. Waldemar Dziki)
NASZ X-MAN
W kolejnym filmie pt. Cudowne dziecko dwunastoletni Piotr (Rusty Jedwab) odkrywa w sobie zdolności psychokinetyczne – dzięki sile woli potrafi wprawiać w ruch różne przedmioty. Jego dar zaczyna sprawiać mu coraz większe trudności, bowiem otaczający go ludzie reagują na jego psikusy przerażeniem. Z czasem odwracają się od niego nawet koledzy z klasy, którzy, uważając go za świra, nie zapraszają go na przyjęcie. Piotr postanawia zepsuć imprezę (nie tak krwawo jak Kingowska Carrie, ale powodując nie mniejsze zamieszanie). Chłopak trafia na komisariat, na którym inspektor (tu również Władysław Kowalski), widząc potencjał zatrzymanego, prosi go o pomoc przy bardzo ważnym zadaniu. W trakcie tajnej wojskowej misji helikopter uległ awarii i na fabrykę chemiczną wypadł z niego pojemnik z niebezpieczną bronią. Sprawa jest poważna, bo nawet jedna toksyczna kropla z ładunku, lecąc na ziemię, może spowodować ogromny wybuch. Wojsko i policja są bezradne, tylko ktoś o mocach Piotra może cofnąć kroplę i przenieść broń bez szkód.
Film powstał w polsko-kanadyjskiej koprodukcji. Obsypany nagrodami na wielu międzynarodowych festiwalach jest przykładem jednej z najlepiej udanych polskich produkcji familijnych. Osoba niezorientowana, oglądając, mogłaby nawet pomyśleć, że widzi jeden z hollywoodzkich obrazów (zdjęcia odbyły się w Łodzi, ale scenografię i kostiumy stylizowano na kraj zachodni), gdyby nie występujący znani polscy aktorzy, jak np. Jan Machulski. Na pochwałę zasługuje zabawny, wciągający scenariusz, rozmach realizacji oraz epicka muzyka Krzesimira Dębskiego.
JAKA BYŁA TA NASZA FANTASTYKA?
Na polskim kinie familijnym wychowały się pokolenia. Wielu dzisiejszych niezależnych twórców właśnie dzięki filmom, komiksom i literaturze z lat osiemdziesiątych zafascynowało się stylistyką fantastyki i dziś przyczynia się do odbudowywania polskiej sci-fi, która w czasach ich dzieciństwa przeżywała swój złoty wiek. Kolejne lata, po upadku PRL, przyniosły jednak fanom dużo zawodów. Dziś często pojawiają się głosy, że „za komuny kręciło się dobre filmy, a nie to, co teraz”. Sporo Polaków wręcz wypiera się naszego kina, zraziwszy się wieloma marnymi komediami i dramatami, jedyną przyjemność upatrując w kinie zachodnim, a nawet japońskim (seriale anime). Wcześniej było to nie do pomyślenia. Komunizm z tego właśnie czerpał swoją siłę, że widzowie musieli oglądać to, na co przyzwoliła cenzura. Było to dla polskich twórców poniekąd zbawienne, dlatego tak wielu z nich do dziś nie odnalazło się w misz-maszowej demokracji. Dzisiejsze lata przypominają bardzo okres dwudziestolecia międzywojennego. Wtedy też nasi krytycy i widzowie często woleli amerykańskie kino, narzekając na słabe scenariusze i realizację polskich produkcji.
Jak widać po poprzednich częściach tego artykułu, polskie filmy science fiction w PRL były bardzo różne.
Mieliśmy oczywiście produkcje lepsze i gorsze, w doborze interesujących tematów wcale nie byliśmy gorsi od innych europejskich krajów. Nasi kinowi i telewizyjni bohaterowie podróżowali zatem na inne planety, walczyli ze zbuntowanymi maszynami i obcymi. Zmagali się z problemami natury naukowej, społecznej i politycznej. Cierpieli głód w świecie zniszczonym wojną atomową, ale i opływali w dostatki w futurystycznych wizjach. Co ich łączyło?
W tekście pt. Krótki zarys polskiego kina science-fiction, opublikowanym w 2014 na stronie www.sci-feast.eu, Mikołaj Góralik, porównując polskie i czeskie filmy SF, zastanawia się nad cechami naszej fantastyki naukowej. W przypadku Czechów zaznacza, że ich produkcje zdominowane były przez swego rodzaju „kompleks mniejszości” wynikający z wywodzenia się ich kultury narodowej z kultury plebejskiej oraz braku historycznych bohaterów. W ich kinie zatem „Praga jest centrum wszelkich kosmicznych doświadczeń, a bieg wydarzeń może zostać zmieniony tylko przez naukowców znad Wełtawy”. Natomiast u nas: „(…) narodowy kontekst bywa pomijany, fabuły przedstawiają uniwersalne wizje, w których nawet bohaterowie noszą imiona niepozwalające utożsamić ich kulturowo (np.: Iron Idem, Docent H., Richard Fox)”. Dodam, że większość wydarzeń z naszych dzieł umiejscawianych jest na zachodzie, nasi bohaterowie pochodzą z różnych państw, piją colę, jeżdżą zagranicznymi autami i czytają po angielsku. Można by pokusić się zatem o przypuszczenia, że albo tak przyzwyczailiśmy się do Hollywood, że nie wyobrażaliśmy sobie SF bez amerykańskich atrybutów, albo po prostu wstydziliśmy się naszych polskich korzeni.
W dalszej części tekstu autor tłumaczy, że tak jak czeskie filmy SF dałoby się podzielić na kategorie tematyczne, tak u nas jest to raczej niemożliwe. Głównie z tego powodu, że nasi reżyserzy chcieli tworzyć głównie kino autorskie, nie gatunkowe, a po fantastyczne konwencje sięgali raczej, ponieważ pozwalały im w przystępny sposób opowiadać o tematach egzystencjalnych. Coś w tym jest. Jak wspominałem wcześniej, nasze kino sci-fi od początku nie wiązało z fandomem wielkich nadziei, traktując środowisko autorów fantastyki poniekąd jak getto, z którego co jakiś czas można było uszczknąć trochę pomysłów, by stworzyć coś własnego. Nie mieliśmy raczej ambicji kręcenia filmów science fiction z prawdziwego zdarzenia, a przynajmniej nie takich, jakie robiono na zachodzie. Nawet Piotr Szulkin, mimo wszystko, tworzył kino stricte autorskie. Do typowego SF ciągnęło, co prawda, Marka Piestraka, któremu jednak po Teście pilota Pirxa nie udało się nakręcić niczego równie dobrego w tym gatunku.
Aczkolwiek fakt, że mamy tak bogate dziedzictwo kinematografii i literatury science fiction przed 1989 rokiem, może skłaniać nas ku pozytywnym rozważaniom. Może czekają na nas jeszcze arcydzieła na miarę Seksmisji czy filmów Szulkina? Kto wie, jak rozwinie się kariera Tomka Bagińskiego i jego naśladowców? Może uda nam się kiedyś stworzyć środowisko filmowców potrafiących łączyć aspekty kina gatunkowego z autorskim, czyli to, co z powodzeniem wychodzi naszym pisarzom fantastyki? Tak, czy inaczej, najważniejsze, żeby pamiętać o naszych dawnych produkcjach sci-fi, lepszych i gorszych, i zacząć je po prostu oglądać. Bo mamy co.
Lista polskich filmów SF z lat 80.:
- Czułe miejsca (1980, reż. Piotr Andrejew)
- Golem (1980, reż. Piotr Szulkin)
- Wojna światów. Następne stulecie (1981, reż. Piotr Szulkin)
- Alternatywy 4, serial (1983-1986, reż. Stanisław Bareja)
- Chronopolis (1983, reż. Piotr Kamler)
- Jajo (1983, reż. Konrad Szołajski)
- Seksmisja (1983, reż. Juliusz Machulski)
- Synteza (1983, reż. Maciej Wojtyszko)
- O-bi, O-ba. Koniec cywilizacji (1984, reż. Piotr Szulkin)
- Podróże Pana Kleksa (1985, reż. Krzysztof Gradowski)
- Big Bang (1986, reż. Andrzej Kondratiuk)
- Cudowne dziecko (1986, reż. Waldemar Dziki)
- Ga, Ga. Chwała bohaterom (1986, reż. Piotr Szulkin)
- Pan Samochodzik i niesamowity dwór (1986, reż. Janusz Kidawa)
- Zakaz wyjazdu (1986, reż. Grzegorz Tomczyk)
- Kingsajz (1987, reż. Juliusz Machulski)
- Klątwa doliny węży (1987, reż. Marek Piestrak)
- Na srebrnym globie (1976-78; dokończony w 1987, reż. Andrzej Żuławski)
- Paradyzja, teatr tv (1987, reż. Maciej de Korczak-Leszczyński)
- Chichot Pana Boga (1988, reż. Tadeusz Kijański)
- Pan Kleks w kosmosie (1988, reż. Krzysztof Gradowski)
- Pan Samochodzik i praskie tajemnice (1988, reż. Kazimierz Tarnas