APPLESEED (2004)
Świat wyniszczony Trzecią Wojną Światową wygląda iście apokaliptycznie – z miast pozostały ruiny, z miliardów ludzi ostała się garstka. Większość z nich zaangażowała się w budowę ostatniego bastionu ludzkości, utopijnego miasta – Olimp. Pozostali nadal toczą partyzanckie potyczki w ruinach pięknego niegdyś świata. Jest wśród nich Deunan Knute, piękna, ale diabelnie niebezpieczna niewiasta, walcząca bez żadnego wyraźnego celu. Pannę Knute poznajemy, gdy grupa żołnierzy uprowadza ją do wspomnianego miasta, jednocześnie ratując jej skórę. Początkowo oszołomiona Deunan wstępuje w szeregi wojsk Olimpu, w którym służy jej dawny przyjaciel, prawdopodobnie również i kochanek, Briareos – obecnie pozbawiony praktycznie całego ciała pół-cyborg. Okazuje się, że razem będą musieli walczyć ze spiskowcami dążącymi do uśmiercenia ostatnich prawdziwych ludzi, chcących zastąpić nas bioroidami, nadludźmi pozbawionymi uczuć…
Wbrew pozorom, fabuła Appleseed jest bardzo nieskomplikowana. Bohaterów z łatwością podzielimy na tych złych i na tych dobrych, z łatwością przebrniemy przez niezbyt zawiły scenariusz, a jeśli już będziemy mieli ze zrozumieniem jakieś problemy, nie ma się czym martwić – postacie chętnie i bardzo nachalnie wszystko widzom wytłumaczą. Szczerze powiedziawszy, fabuła jest tutaj jakby tłem dla sporadycznie prezentowanych scen akcji. Ponadto większość elementów składających się zarówno na nią, jak i na spektakularną destrukcję znamy już z wielu innych obrazów lub książek. Miasto Olimp jest po trosze kalką przyszłości wykreowanej przez Aldousa Huxleya w książce Nowy wspaniały świat, a po trosze miasta z filmowego Equilibrium. Sceny akcji są momentami żywcem wyjęte ze wspomnianego filmu, ale także wzorowane na wielu doń podobnych, z Matrixem i Ghost In The Shell na czele. Czepiając się można nawet stwierdzić, że imiona bohaterów również zostały przekalkowane – tym razem z antycznej mitologii. Wszystko to już kiedyś było, wszystko to już nam serwowano i zmiksowano, i dlatego wszystko to pozostawia spory niedosyt.
Chcąc nie chcąc, musimy zakwalifikować ten japoński obraz do kategorii filmów anime. Chociaż, tak po prawdzie, film ten, oprócz bycia remakiem animacji o tym samym tytule z roku 1988, niewiele ma z anime wspólnego. Obok wielu obecnie powstających w Kraju Kwitnącej Wiśni produkcji, Appleseed jest jedną z tych stworzonych od początku do końca w komputerach. Nie zaskoczy nas tutaj więc przepiękna grafika w postaci doskonale odwzorowujących rzeczywistość teł. Niemiło za to zaskoczy nas animacja postaci. Niemiło, gdyż w tym cudownie animowanym, trójwymiarowym świecie wszystkie postaci są zaiste dwuwymiarowe! Przypuszczam, że tym sposobem twórcy filmu chcieli silić się na oryginalność.
Podobne wpisy
Z przykrością jednak stwierdzam, że oprócz oryginalności nie ma w tym zamyśle niczego pozytywnego – bohaterowie są fatalnie zarysowani, nienaturalni, plastikowi, zbyt jaskrawo pokolorowani – generalnie nie da się ich oglądać. Na ich twarzach (stereotypowo uzbrojonych w ogromnych rozmiarów oczy) bardzo rzadko malują się jakiekolwiek emocje, a całość pogarsza naprawdę fatalny dobór głosów użyczanych im przez angielskich aktorów (film jest wyświetlany w Polsce z polskimi napisami – według autorów przekładu, tłumaczenie z japońskiego, ale z angielskim dubbingiem). Kontrast między animacją tła a animacją postaci zabija – i tak, widząc monumentalną utopię Olimp, przecieramy oczy z zachwytu. Natomiast gdy na ekranie pojawiają się postaci, ze wstrętem odwracamy wzrok, dodatkowo zatykając uszy.
Jednym z niewielu plusów Appleseed, poza rewelacyjną animacją scen akcji i statycznych elementów tła, jest również fantastyczna ścieżka dźwiękowa. Już od pierwszej sceny muzyka doskonale komponuje się z obrazem, w odpowiednich momentach jest odpowiednio dynamiczna, w innych, kiedy trzeba, monumentalna, a czasem nawet patetyczna. Kompozycje gatunkowo związane ze stylem techno występują tu obok muzyki orkiestralnej i instrumentalnej, a także wraz z normalnymi piosenkami, wykonywanymi przez zespół o dziwnie brzmiącej nazwie Boom Boom Satellites. Moich zachwytów nad udźwiękowieniem (pomijając oczywiście fatalny dubbing) dopełniają znakomite efekty dźwiękowe – wszystkie strzały, wybuchy, uderzenia czy mniej dynamiczny, ale równie klimatyczny szum morza, podłożone są absolutnie perfekcyjnie. Widać, że japońscy dźwiękowcy odrobili zadanie domowe.
Podsumowując, idąc do kina na Appleseed spodziewać się możemy ponad półtoragodzinnej nudy, z naciąganą i nieskomplikowaną fabułą, do której wpleciono tu i ówdzie całkiem przyjemne dla oka spektakularne sceny akcji, a dla ucha – kilka naprawdę ciekawych muzycznych aranżacji. Nie ma w tym filmie nic ponadto. Prawdę mówiąc, oparty na skądinąd świetnej mandze autorstwa Masamune Shirow film to zawód na całej niemal linii – nie zdziwiła mnie więc informacja, że większość seansów jest odwoływana z powodu braku chętnych do zapoznania się ze światem przyszłości, który prezentują nam, tym razem bardzo nieudanie, nasi japońscy bracia. Appleseed można po prostu przegapić.
Tekst z archiwum film.org.pl (11.10.2005).