Anioł już nie taki mocny. Dokąd zmierza Wojciech Smarzowski?
Od zawsze w filmach Smarzowskiego flaszka była kluczowym rekwizytem.
Zaczęło się od Małżowiny. Reżyser-debiutant zawarł w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie większość motywów, które będzie rozwijał w następnych latach. Wtedy on sam jeszcze uczył się języka filmu; języka, w jakim będzie opowiadał. Z perspektywy kilkunastu lat doskonale widać, że Małżowina jest jedynie wprawką, próbą dla reżysera chcącego się dowiedzieć, co na ekranie może pokazać.
Mieszanka, którą zamknął w pokoju młodego pisarza, eksplodowała kilka lat później. Głośnym Weselem Smarzowski wszedł do pierwszej ligi. Zaatakował polską wieś – pijącą wódkę bez umiaru, ale tak naprawdę przy okazji. Na stole stała flaszek masa, ale ponad nimi ludzie rozmawiali. Skażenie alkoholem nie było ich wadą fundamentalną – człowiek nie był zły bo pije, ale był zły i pił. Słabość do wódki nie stała się nigdy tematem filmu. Bohaterowie wódce ulegali łatwo, tracili kontrolę nad sobą, pokazywali prawdziwą, ukrywaną dotąd twarz. Wesele to był przełom, bezkompromisowy atak świadomego twórcy na nieświadome środowisko. Nad wszystkim unosił się Wyspiański – mentor, Wyspiański – wieszcz, Wyspiański – autorytet. Smarzowski zaktualizował szkolną lekturę przenosząc ją na polską prowincję XXI wieku. Jest to film fascynujący, zachwyca wnikliwością obserwacji i celnością wniosków. Ucieczka dwójki prawdziwie zakochanych nie przynosiła satysfakcji: wypłynęli przecież z szamba bez dna. Pozostałych nie da się już uratować. Reżyser tym samym sprowokował do dyskusji – była niebanalna treść, była intrygująca historia, była ciekawa forma.
Potem weszliśmy do Domu złego, akurat w wódkę niezwykle zamożnego. Ale zanim Smarzowski na stole ją postawił, pojawiła się intryga kryminalna, pojawił się bohater, drugi plan, a w tle okrutny, skorumpowany PRL. Wydawać by się mogło, że goście weselni do ostatniej kropli wyczerpali temat picia. Jednak byliśmy w błędzie – gospodarstwo Dziobasów na brak wódki nie narzekało. Smarzowski zatem podopisywał na marginesie trochę uwag, uzupełnił temat, dopisał brakujące rozdziały. Portret Polaków, Polski pijącej, zdawał się być kompletny. Najważniejsze było jednak to, że Dziobas ze Środoniem pili przy okazji, wobec czegoś, w jakimś celu. Dla filmu, dla fabuły, według scenariusza i bez przypadkowości. Wtedy sam Smarzowski jeszcze o tym wiedział i miał wszystko pod kontrolą.
Następnie świetna Róża. To był dobry moment, by zacząć opowiadać o czymś innym i udało się doskonale. Niezwykle poważny temat potraktowany bez przymrużenia oka, bez ironii. Wojtek Smarzowski stał się Wojciechem Smarzowskim – wszyscy na tą przemianę czekaliśmy. Według wielu to jego najlepszy, najdojrzalszy film – idealnie wyważony pod względem formy i treści. “Róża” bolała, uwierała, bo pokazywała wojenne blizny, a tych nasz naród ma wiele. Miałem wtedy wrażenie, że jest to reżyser bezbłędny, nieomylny.
Trzy strzały, trzy w dziesiątkę. Za każdym razem szok, oklaski i potężny materiał do refleksji.
Nieznośnie efekciarska Drogówka zasiała wątpliwość. Warszawscy policjanci alkoholu nie unikają – piją bez zastanowienia wszędzie i zawsze, zdradzają na potęgę, zdegenerowani są do szpiku kości. Gdzieś w tle przemyka wyjęty spod prawa Bartłomiej Topa topornie prowadzący śledztwo na własną rękę. Mimo mojej ogromnej niechęci do tego filmu wiem, że on gdzieś zmierza. Przymyka oko na to, że montażysta robi wszystko, bym zrozumiał tak mało, jak się da, stara się przeszkodzić w oglądaniu, jak może. Fabuła nie jest przy tym wymagająca a wyłożona koszmarnie niezręcznie. Jednak wiem, że przechodzi ona od punktu A do punktu B – każdy potrafi ją opowiedzieć, streścić. Drogówka ma podobny ton co wcześniejsze Wesele i Dom zły, ale merytorycznie nie oferuje specjalnie wiele. Zbiorowy bohater, zbiorowe picie, zbiorowe patologie. Można już odczuć znużenie i zmęczenie materiału, ale też na szczęście wykrzesać jakąś opowieść, co tutaj przybrało formę kryminału.
Mamy teraz Pod Mocnym Aniołem. Tak długi wstęp chyba jest motywowany tym, że tak mało można powiedzieć o najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego. Powrót do spokojniejszego tempa narracji, dobre role aktorskie i wystylizowane zdjęcia nie ratują tego filmu w żadnym stopniu. Reżyser zdecydował się bowiem zekranizować książkę nie do zekranizowania. Wiem, że to slogan, który często pojawia przy ocenie tego filmu, ale może wydawać się całkiem trafny. Innymi słowy, literatura i kino posługują się innym językiem. Obraz nie zawsze przyjmie i zaakceptuje książkowy pierwowzór. Nie chodzi tutaj nawet o afabularność, achronologiczność, ale o różnice oczekiwań i przyzwyczajeń odbiorców. Łamiąc te zasady Smarzowski strzelił sobie w kolano. Trzymał się Pilcha zbyt blisko i bezrefleksyjnie. Fabuła filmu nie może stać w miejscu, nie pozwala sobie na nieprzerwaną obserwację niezmienności. Pisarz może bez końca opisywać jeden stan człowieka, jedno jego uczucie. Język kina nie jest tak przenikliwy, nie ma tak precyzyjnych narzędzi do przeprowadzania analizy jak literatura. Istotą kina jest ruch.
Niestety nie tylko na monotonność cierpi Anioł. Nowy film twórcy Domu złego jest całkowicie przypadkowy, niestreszczalny, nieopowiadalny. Nie wiem jaka logika rządzi narracyjną ciągłością tego filmu, ale zdecydowanie najbezpieczniej przyjąć, że w ogóle jej tam nie ma. Podobnie jak akcji opierającej się na prostej zależności przyczyny i skutku. Nie jest to na pewno motywowane modernistycznym i wywrotowym podejściem Smarzowskiego wobec struktury filmowej, ani potrzebą odwzorowania percepcji człowieka zmęczonego alkoholem. Zdecydowanie bardziej jest to wina braku odpowiednich składników i kluczowych elementów, które konstruują film. Pod Mocnym Aniołem jest bowiem pozbawionym sensu zlepkiem scen życia pijaka. Film nie ma jakiejkolwiek osi dramatycznej, składa się z permanentnej nudy wypełnionej bełkotem moczymordy. Jestem przekonany, że wszystkie sekwencje oraz sceny tego obrazu, można dowolnie wymieszać i w żadnym stopniu nie zmienić ani jego przesłania (swoją drogą wątpliwego), ani nastroju, ponieważ w Pod Mocnym Aniołem panuje chaos, bezcelowość i bezsens. Nie wiem do kogo Wojciech Smarzowski ten film adresował. Jeśli do uzależnionych – to oni nie przestaną pić, bo nie przynosi on żadnej recepty, nie wskazuje żadnych dróg wyjścia; jeśli do niepijących – to film nie wprowadza nowego wymiaru chlania, którego nie znalibyśmy z wcześniejszej twórczości tego reżysera.
Sam Jerzy jest również postacią enigmatyczną i anonimową. Nie wiadomo dlaczego zaczął pić, dlaczego dalej pije, nie wiadomo czy skończy, a jeśli już, to z jakiego teoretycznie powodu. Nie dostajemy żadnych odpowiedzi, nie dostajemy również żadnej diagnozy. Jurek jest postacią pozbawioną jakichkolwiek motywacji czy lęków. Niczym się nie przyjmuje więc ja, jako widz, też nie. Nie wiem dlaczego mam oglądać taką postać, dlaczego mam z nią być przez dziewięćdziesiąt minut. Nie dostaję żadnej szansy na poznanie tego faceta, a w konsekwencji trudno mi kibicować jego pijaństwu, jakkolwiek z nim się utożsamić, a nawet współczuć.
Od kina Smarzowskiego nie oczekuję oczywiście przeżycia katharsis. Jego kino przynosi zazwyczaj zwątpienie i gorycz, jest często siarczyście wymierzonym policzkiem, który ma zwrócić uwagę na mnie: Polaka, z konkretną historią, tradycją, z irytującymi słabościami, przyzwyczajeniami. Pod Mocnym Aniołem jest natomiast filmem całkowicie obojętnym i nużąco wtórnym. Tym razem reżyser usunął już całą treść, pozostawiając wyłącznie setki metod i sposobów picia, żłopania, rzygania i urywana filmu.
Wojciech Smarzowski doszedł do momentu, w którym za butelką z wódką nie stoi już nic: ani dyskusja, ani idea, ani pomysł. Jakby gwarancja po brzegi wypełnionego kieliszka i jego autorski podpis były wystarczającą zachętą by pójść do kina (na co nabrało się zresztą ćwierć miliona Polaków w pierwszy weekend wyświetlania filmu).
Smarzowski chyba zaczął zjadać własny ogon.