PSYCHOZA. Mistrzowska gra Hitchcocka
Są twórcy, których po prostu „należy” szanować. Przecież „Słowacki wielkim poetą był” i tyle – nie ma dyskusji. Dziesiąta muza nie wyłamuje się z tej zasady; powiedziałbym, że nawet ją przekracza, zamieniając szacunek w uwielbienie. Wielu reżyserów, aktorów czy filmów ma wśród miłośników kina status wręcz kultowy. Ich krytykowanie nie tylko świadczyłoby o braku taktu, ale byłoby również dowodem na małe obeznanie w temacie sztuki filmowej. Przecież ten, kto nie lubi Felliniego czy Kubricka zwyczajnie się nie zna, prawda?
Oczywiście, celowo trochę przesadzam. Nie da się jednak ukryć, że uwielbienie pewnych twórców niejako „z urzędu” jest na porządku dziennym. Osobiście za takim podejściem nie przepadam – z dystansem podchodzę np. do nastolatków zapewniających, że Obywatel Kane to najlepszy film, jaki w życiu widzieli. Jestem też pewien, że wiele z kobiet mających w pokoju plakat (a może raczej – cover photo na facebooku) z Marilyn Monroe nie widziało żadnego z jej filmów. Nie ma nad czym dywagować – bezmyślne adorowanie było, jest i będzie.
Do czego zmierzam? Do tego, że zdaję sobie sprawę, jak może być odbierane wychwalanie klasyki. Coś starego, czarno-białego i z kultowym nazwiskiem w czołówce = arcydzieło. Nie podobało się? No to obejrzę jeszcze raz i wtedy już na pewno załapię, gdzie ten geniusz. Oczywiście, do niektórych filmów sprzed pół wieku lub starszych należy przyjąć nieco inną perspektywę oglądania. Po prostu trzeba pamiętać o tym, w jakich czasach powstały i, mówiąc krótko, nie oczekiwać od Metropolis efektów specjalnych na miarę Grawitacji. Nie nazwałbym jednak tego taryfą ulgową. Ja staram się nie dzielić filmów na nowe i stare, kolorowe i czarno-białe itd. Dla mnie filmy są przede wszystkim albo dobre, albo złe – a tak się składa, że do tej pierwszej grupy często trafiają produkcje powstałe w okolicach narodzin moich rodziców, a nawet dziadków. To tytuły, które cenię za to, że prezentują wysoki poziom, a nie dlatego, że „wypada” je lubić. Ich oglądanie po prostu sprawia mi ogromną frajdę i nie ma wielkiego znaczenia, że są na liście najlepszych/najwybitniejszych/najwspanialszych. To tylko dowód na to, że nie jestem w swojej sympatii odosobniony.
HITCH WIELKIM REŻYSEREM BYŁ
Do takich filmów zalicza się na pewno Psychoza Alfreda Hitchcocka. Nie będę próbował być oryginalny, iść pod prąd i popisywać się elokwencją w strącaniu z piedestału kogoś, kto znajduje się na okładkach wszelkich leksykonów kina – już ten jeden tytuł jest dowodem na to, że popularny Hitch „wielkim reżyserem był”. I choć zdarzały mu się też filmy słabsze, ten bez wątpienia jest jednym z jego największych osiągnięć. Psychoza to bowiem nie tylko słynna scena pod prysznicem, ale niemal dwie godziny wirtuozerskiej gry na emocjach widza.
Piątek, godzina 14.43. Oglądamy panoramę miasta Phoenix w Arizonie. W pewnym momencie kamera zatrzymuje się. Następuje zbliżenie na wysoki budynek z cegły, prawdopodobnie hotel. Jesteśmy bliżej i bliżej, aż wreszcie zaglądamy w jedno z okien. Widz przyjmuje pozycję podglądacza – staje się świadkiem intymnej schadzki kochanków. Wkrótce dowiaduje się, że tych dwoje łączy skomplikowana relacja, obarczona przede wszystkim problemami finansowymi. Widać, że para darzy się ogromnym, szczerym uczuciem; chcieliby się pobrać, ale zbyt wiele stoi im na drodze. To zaledwie kilka minut, ale ich rozmowa nie pozostawia widza obojętnym. Kiedy więc kobieta wraca po przerwie na lunch do pracy i w przypływie impulsu decyduje się ukraść szefowi 40 tysięcy dolarów, nie potępiamy jej. To tylko kolejny dobry człowiek, który skręcił w złą drogę.
Z graną przez Janet Leigh Marion Crane widz może się łatwo identyfikować. To w końcu kobieta, która po prostu próbuje być szczęśliwa. Od początku jednak wiadomo, że jej czyn nie ujdzie jej na sucho. Nawet w pierwszej części filmu, gdy przypomina on właściwie bardziej dramat obyczajowy niż thriller, Hitchockowi udało się stworzyć wyjątkową, niepokojącą atmosferę. Psychoza to podskórny lęk, niewytłumaczalne napięcie, dostrzegalne na każdym kroku zagrożenie. Oglądając ten film po prostu wiemy, że wydarzy się coś złego, a – jak później się okazuje – zło czaić się może dosłownie wszędzie. W ciemnościach oraz wielkiej ulewie Marion zjeżdża z głównej drogi i postanawia spędzić noc w motelu prowadzonym przez staruszkę i jej przytłoczonego syna. W tajemniczym Bates Motel mało kto się jednak zatrzymuje, a jeśli, to zostaje już na zawsze. Również dla Marion miejsce to okazuje się być ostatnim przystankiem.
NAJSŁYNNIEJSZE MORDERSTWO ŚWIATA
Klimat jest dla mnie główną zaletą tego filmu. Zrealizowany ze skromnym budżetem obraz właściwie usypia czujność widza. Z jednej strony wiemy, że coś złego się święci, z drugiej – stosunkowo wolne tempo akcji, sceny pozbawione dialogów i duża ilość fabularnych detali wciągają w pułapkę. Z początku wydaje się bowiem, że oglądamy niepozorny film o zbrodni i karze. Wydłużona ucieczka Marion z miasta nie zapowiada tego, co ma się wydarzyć. Kolejne sytuacje, niosące ze sobą ryzyko jej zdemaskowania, prowadzą raczej do rozmyślań o odpowiedzialności za swoje czyny, zapłaty za błędy itd. Hitchcock bardzo udanie mąci i wyprowadza nas w pole. Czarno-biała taśma, użyta ponoć głównie z powodu oszczędności i łatwiejszego odbioru obecnej w filmie krwi, jeszcze wspomaga ten proces – to w końcu taki „zwykły” film i tylko gdzieś głęboko kiełkuje w nas myśl, że coś tam po prostu nie gra. Gdy dochodzi do słynnej sceny pod prysznicem, odgłos wbijanego noża jest nie tylko wyrazem mającej miejsce na naszych oczach makabry, ale też tego, co dzieje się w tym momencie w naszych głowach. Nawet oglądając ten film po raz kolejny, ma się wrażenie wstrząsu.
Scena ta przeszła do historii kina – nie trzeba o tym nikogo przekonywać. To już właściwie pewna ikona, wokół której wyrosło wiele mitów. Gdy w słynnej rozmowie z Francois Truffaut Hitchcock zapytany został o to, co sprawiło, że zainteresowała go ta historia (scenariusz Psychozy powstał na podstawie książki Roberta Blocha pod tym samym tytułem), odpowiedział, że właśnie ten moment; to, że do morderstwa pod prysznicem dochodzi zupełnie znienacka. Marion, która zdała sobie sprawę z tego, jak złe i w gruncie rzeczy głupie było to, co zrobiła, rozkoszuje się strumieniem wody, niejako zmywając z siebie poczucie winy. Wejście pod prysznic ma przywrócić czystość jej sumienia i być pierwszym krokiem do naprawienia błędów. Zza prześwitującej zasłony wyłania się jednak postać z wielkim nożem…
Reżyser zdawał sobie sprawę, jak istotna jest to scena i obmyślił ją w najmniejszym szczególe. Grafik Saul Bass przygotował wizualizacje ujęć z wielu różnych kątów, co pozwoliło Hitchcockowi zaplanować całą sekwencję montażową. Choć trwa ona jedynie trzy minuty, jej nakręcenie zajęło siedem dni. To naprawdę wyjątkowa scena. Poszczególne pchnięcia noża tną sam film – każdy ruch mordercy to osobne ujęcie. Wprowadza to szczególny rodzaj dynamiki, potęgowany przez fakt, że nigdy nie widzimy ostrza wbijającego się w ciało Marion ani żadnych ran. Krew występuje tu jedynie pod postacią zabrudzonej wody spływającej do odpływu wanny (książka była dużo bardziej drastyczna – mowa w niej o odciętej głowie kobiety). Mimo to, mistrzowska reżyseria Hitchcocka sprawia, że podczas tej sceny filmu przez ciała widzów często przechodzi przeszywający ból. W czasie pokazów w 1960 roku całe sale kinowe krzyczały z przerażenia, a wielu ludzi po obejrzeniu Psychozy zaczęło cierpieć na lęk przed kąpielą pod prysznicem. Przyznała się do tego zresztą również sama Leigh.
Przez lata powielano plotkę, że to Bass, a nie Hitchcock, wyreżyserował słynną scenę – wielu członków ekipy stanowczo zaprzeczało jednak tym pogłoskom. Ciekawie skomentował zresztą tę sytuację wybitny krytyk Roger Ebert, mówiąc: „Wydaje się niemożliwością, aby perfekcjonista z takim wielkim ego jak Hitchcock pozwolił komuś innemu wyreżyserować najważniejszą scenę filmu”. Nie jest też prawdą, aby przeraźliwy krzyk Janet Leigh reżyser uzyskał poprzez puszczenie lodowatej wody. Wręcz przeciwnie – dbał o to, aby aktorka czuła się na planie jak najbardziej komfortowo i to ona sama ustalała temperaturę strumienia. Stuprocentowo prawdziwe są natomiast teorie o użyciu w tej scenie dwóch artykułów spożywczych: sosu czekoladowego i melonów. Pierwszy z nich okazał się najlepiej prezentującą się w czarno-białej wodzie krwią (po próbach wygrał z czerwoną farbą i ketchupem), natomiast drugi posłużył do uzyskania odgłosu wbijania noża.