Kilka akapitów o niczym, czyli analiza TAJEMNIC SILVER LAKE
Tajemnice Silver Lake, trzeci kinowy film reżysera Davida Roberta Mitchella, należy do gatunku filmowych łamigłówek – obrazów, które oglądane po raz kolejny przynoszą o wiele więcej frajdy niż za pierwszym razem. Żeby nie zdradzać fabuły osobom, które jeszcze nie widziały filmu, ograniczę się do stwierdzenia, że opowiadana historia jest tutaj ważnym, ale nie najważniejszym składnikiem świata przedstawionego. Niczym główny bohater, widz może w pewnym momencie zgubić się w gąszczu wątków, postaci, miejsc i zdarzeń. Jedyne, co nam wtedy zostaje, to patrzeć w inną stronę i chłonąć wszystkie niepotrzebne fakty i ułożyć z nich mapę, która donikąd nie prowadzi.
Najłatwiej zaklasyfikować film Mitchella jako neo-noir. Ten podgatunek jest postmodernistyczną wariacją filmowego nurtu, jakim jest film noir, czyli film czarny. Wyrażenie to zostało ukute przez francuskich krytyków filmowych (konkretnie jako pierwszy użył go Nino Frank) kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. W krótkich odstępach czasu wyświetlano we Francji różne amerykańskie filmy z lat 1941–1946. Francuzi, rozmiłowani w analizowaniu filmów i doszukiwaniu się reguł w gatunkach, nurtach i stylach, zauważyli, że mimo rozbieżności tematycznej wiele amerykańskich dzieł naznaczonych jest podobnymi składowymi. Są nimi czarno-białe zdjęcia z tendencją do silnych kontrastów, operowania światłocieniem i wyszukanych kątów kamery, podejmowanie mrocznych tematów i nawiązania do psychoanalizy, pławienie się w mrokach ludzkiej duszy, zainteresowanie zbrodnią i ciemną stroną życia. Wszystko to składa się na film-noir, ale to jedynie jakaś część większego obrazu. Nurt wyczerpał się na dobre w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, ale odnalazł swoje drugie życie w serii filmów powstałych po pod koniec lat sześćdziesiątych, w czasach zniesienia kodeksu Haysa, zmian obyczajowych i politycznych, w okresie nerwów i paranoi. Nawiązując do formuły filmu detektywistycznego, wielu reżyserów stawiało swoim bohaterom za cel nie odnalezienie sprawcy zbrodni, ale raczej odnalezienie jakiejś głębszej prawdy i wzoru w sytuacjach, w które się wplątali. Zbrodnia przestała być domeną bohaterów doszczętnie złych, kara przestała spotykać antagonistów, a granica między dobrem i złem powoli się zatarła.
Jednym z ciekawszych przykładów neo-noir jest Długie pożegnanie Roberta Altmana – jednego z największych „wywrotowców” kina amerykańskiego. Biorąc za materiał źródłowy powieść Raymonda Chandlera, przeniósł jej akcję do lat siedemdziesiątych, do środowiska kalifornijskich bogaczy – rozpasanych seksualnie, głodnych nowych wrażeń, szukających sensu w bezsensie. Właśnie do Długiego pożegnania zdaje się nawiązywać Mitchell w konstrukcji swojego bohatera. Podglądanie sąsiadów przez okno bezpośrednio nawiązuje do Hitchcockowskiego Okna na podwórze, ale już naga, niezaspokojona i ostatecznie uprzedmiotowiona sąsiadka to wyraźny ukłon w stronę podobnych sąsiadek bohatera filmu Altmana. Sam bohater Tajemnic… jest jednak tylko bladym cieniem Chandlerowskiego i Altmanowskiego detektywa, kultowego Philipa Marlowe’a. Zamiast panować nad sytuacją, zachowywać zimną krew i myśleć logicznie, Sam daje się wciągać w wir wydarzeń, będąc na ciągłym haju, popełniając kuriozalne błędy, nie ogarniając świata. A jednak w jakiś sposób udaje mu się dojść do rozwiązania zagadki. Nie można jednak nie odnieść wrażenia, że wszystko to było zaledwie dziełem przypadku.