American Horror Story: Roanoke
Po finale piątej odsłony American Horror Story Ryan Murphy i Brad Falchuk musieli stanąć naprzeciw czegoś o wiele straszniejszego niż żądne krwi gości zjawy oraz upiory snujące się wśród dekadenckich korytarzy hotelu Cortez. Przed twórcami pojawiło się poważne wyzwanie – oglądalność ich antologii zaczęła lecieć na łeb na szyję i po raz pierwszy w historii serii spadła poniżej pułapu dwóch milionów widzów na odcinek (epizody 10 oraz 11). Z perspektywy excelowych słupków Hotel poradził sobie o wiele gorzej niż raczej chłodno przyjęty Freak Show. W przypadku sezonu czwartego średnia widzów przypadająca na pojedynczy epizod wyniosła 3,85 miliona, Hotel zgromadził przed ekranami publikę mniejszą o milion (2,88 miliona widzów na odcinek).
Wśród fanów coraz częściej zaczęły pojawiać się opinie, wedle których Murphy i Falchuk zbytnio oddalili się od stylistyki pierwszych dwóch sezonów serialu, zatracając tym samym to, co było w nim najlepsze. Czary goryczy dopełniło również odejście Jessiki Lange, która po Freak Show zdecydowała się na pożegnanie z amerykańskimi koszmarami. Jej charyzma była w zasadzie wizytówką serii. Próba wypełnienia luki po jej rezygnacji przez zatrudnienie Lady Gagi okazała się nie do końca udana. Gdyby zastanowić się nad zarzutami formułowanymi przez widzów, ciężko nie dostrzec w nich chociaż ziarna prawdy. Istotnie, sezony 1–3 zdecydowanie różniły się od Hotelu oraz Freak Show, które w znaczącym stopniu przeniosły ciężar z treści na formę. O ile w przypadku poprzedzających je serii cała wizualna oprawa opowieści miała w przeważającej mierze za zadanie intensyfikację bodźców dostarczanych przez sam scenariusz, o tyle w sezonie 4 i 5 twórcy zdecydowanie zwolnili, aby rozpocząć nieco dziwną kontemplację brzydoty, makabry oraz perwersji. Fabuła Freak Show, a w jeszcze większym stopniu Hotelu, była mocno pretekstowa, ciężko nie odnieść jednak wrażenia, że Murphy’emu oraz Falchukowi właśnie o to chodziło. Zdaje się, że ośmieleni sukcesem serii twórcy pozwolili sobie na spuszczenie gardy i stworzenie czegoś całkowicie po swojemu, na przekór wymaganiom publiczności. O ile, moim skromnym zdaniem, we Freak Show zagrało to doskonale, o tyle Hotel przypominał raczej katalog secesyjnego odpowiednika IKEI, oglądany w dodatku po psychoaktywnych substancjach. Aby utrzymać się na powierzchni, Falchuk i Murphy musieli coś zmienić, no i zmienili. Roanoke to wyraźna próba odpowiedzi na oczekiwania widzów. Niestety, próba niezbyt udana.
Historia kolonii Roanoke to wystarczająco dobry temat na to, aby stworzyć dziesięcioodcinkową serię telewizyjną. W kontekście American Horror Story pomysł nabiera rumieńców ze względu na pierwszy sezon serialu, w którym pojawia się wzmianka na temat indiańskich plemion prześladowanych przez duchy zaginionych przed laty osadników. Dodatkowo, jakby nie spojrzeć, zarówno w Murder House, jak i Roanoke (przynajmniej przez pierwsze pięć odcinków serii) bohaterami są osoby wprowadzające się do starego, okrytego złą sławą domu, który kryje wiele makabrycznych historii, będącego siedliskiem zła oraz wszelakich upiorów żywiących się ludzką krzywdą. Gdy weźmiemy pod uwagę, że nieruchomość z Roanoke stoi na totalnym pustkowiu, na ziemi będącej niegdyś miejscem założenia oraz tajemniczego zniknięcia pierwszej angielskiej osady w Ameryce Północnej, a jedynymi sąsiadami, do których można zapukać w razie potrzeby, jest banda degeneratów przypominających bohaterów Uwolnienia Johna Boormana, całość zapowiada się całkiem nieźle.
Pierwsze rozczarowanie pojawia się jednak bardzo szybko. Mimo tego, że w pewnym sensie potrafię zrozumieć, że rezygnacja z intra jest podyktowana odświeżoną konwencją serii, uważam, że jest to pomysł całkowicie chybiony. Doskonale zrealizowany wstęp był jak do tej pory jednym z popisowych elementów American Horror Story. Co więcej, poprzez zgrabne połączenie motywów, rekwizytów i postaci to właśnie on odpowiadał za wprowadzenie widza do świata, o którym opowiadali twórcy. Proste, działające na zasadzie reklamowego jingla animacje stworzone na potrzeby telewizyjnego show pojawiającego się w sezonie szóstym w żaden sposób nie zapełniają luki po tym, jak do tej pory, integralnym elemencie serialu. Roanoke już od początku odstaje zatem od swoich poprzedników.
Sam pomysł na konstrukcję sezonu, czyli opowiadanie historii bohaterów poprzez pryzmat fikcyjnego show stworzonego na potrzeby komercyjnej, nastawionej na maksymalny zysk stacji telewizyjnej, jest ciekawy, niemniej dosyć szybko się wyczerpuje. I nie jest to raczej wina samej konwencji, bo zabawę w przełamywanie ściany pomiędzy show rozgrywającym się wewnątrz serialu, rzeczywistością poza serialem, a samym American Horror Story można by rozegrać na dziesiątki interesujących sposobów. Problemem jest raczej to, że twórcy nie mają tym razem do zaoferowania nic poza kilkoma może i interesującymi, ale skleconymi nieco na siłę pomysłami, ale po kolei.
Po Hotelu myślałem, że gorzej raczej być już nie może. Roanoke w bolesny sposób przypomniał mi, że nie warto formułować tego typu stwierdzeń…
Zacznijmy od samego Roanoke, czyli pierwszej angielskiej osady na ziemi amerykańskiej. W 1585 do brzegów Nowego Świata przybyło około sześciuset obywateli Starego Kontynentu. Europejczycy dość szybko zaprzyjaźnili się z lokalnym plemieniem Indian – Kroatanami. Oczywiście, z czasem kontakty zaczęły być coraz bardziej napięte. Kiedy w 1590 roku angielski statek ponownie przybił do wybrzeży Ameryki jego pasażerowie zastali osadę zupełnie pustą. Nie nosiła ona żadnych śladów walki. Jedyną niecodzienną rzeczą, plus zupełnej pustki, był napis CROATOAN pozostawiony na palisadzie. Działa na wyobraźnię, prawda? Niestety, Murphy i Falchuk są najwyraźniej uodpornieni na tajemnicę kryjącą się za tym wydarzeniem, ponieważ Roanoke zostaje potraktowane przez nich niezwykle pretekstowo. O samej historii osady pojawia się jedynie krótka wzmianka, CROATOAN pojawia się natomiast jako zaklęcie odganiające nieproszonych gości pojawiających się w nawiedzonym domu. Tyle. Oczywiście nikt nie wymaga, aby rozrywkowy serial zbudowany na fundamencie gry z zakorzenionymi w kulturze popularnej horrorowymi motywami i stereotypami zamienić w antropologiczne rozważania na temat XVI-wiecznego osadnictwa brytyjskiego. Mając jednak na warsztacie taką historię, warto byłoby wyciągnąć z niej nieco więcej niż bandę przykurzonych pielgrzymów snujących się po okolicznych lasach w trakcie pełni księżyca. Fakt potraktowania Roanoke w taki sposób dziwi tym bardziej, że w poprzednich odsłonach serialu Murphy i Falchuk podchodzili do ogrywanych przez siebie historii oraz motywów w sposób raczej oryginalny i kreatywny.
Sezon szósty dzieli się w zasadzie na dwie części. Pierwsze pięć odcinków to My Roanoke Nightmare, czyli serial wewnątrz serialu, w którym obserwujemy wypowiedzi osób mających niegdyś styczność z nawiedzonym domem oraz odgrywane przez aktorów sceny mające na celu zobrazowanie historii opowiadanej przez bohaterów. Format w ostatnich latach znany, lubiany i eksploatowany przez wiele stacji. Kolejne pięć odcinków przedstawia powrót do przeklętej nieruchomości i próbę nakręcenia kolejnej części show w formie reality show (Return to Roanoke: Three Days in Hell). Dodatkowo pod koniec sezonu pojawia się również grupa młodych pasjonatów historii Roanoke, którzy wprowadzają do gry nowe medium – streaming live na YouTube. Z jednej strony bardzo fajnie, że Murphy i Falchuk usiłują pokombinować i zmierzyć się nie tylko z archetypami kina grozy, ale i z cechami medium, dla którego tworzą. Z drugiej, żaden z nich Charlie Brooker, żeby zabawiać się z szeroko pojętym światem mediów z taką elegancją i inteligencją. Konwencja żonglerki pomiędzy show a rzeczywistością bardzo szybko się wyczerpuje, przestaje służyć czemukolwiek i zaczyna najzwyczajniej irytować. Po odcinku piątym scenariusz właściwie przestaje istnieć, a sezon zmienia się w nudnawy slasher. Wszystko w sposób nieudolny próbuje ratować natomiast finał, który stara się nadać całej opowieści chociażby odrobinę atmosfery oraz jakości poprzednich serii, zapominając jednak o tym, że nie jest odrębnym tworem, ale kulminacją poprzednich dziewięciu epizodów.
W przypadku poprzednich odsłon American Horror Story nawet wtedy, gdy nie było najlepiej, zawsze pozostawał argument oryginalności wykreowanego świata, bardzo dobrej strony wizualnej czy też stojącego na wysokim poziomie aktorstwa. Niestety w wyniku przyjętej konwencji (niskobudżetowa produkcja na potrzeby TV, a następnie reality show) na próżno poszukiwać w Roanoke plastycznej jakości wcześniejszych sezonów. Ciężko nazwać je również aktorskim popisem, bo o ile Kathy Bathes, Lily Rabe, Sarah Paulson, Angela Bassett i Denis O’Hare (szkoda, że w tak małej roli) jak zawsze dają radę, to pozostała część obsady pozostawia wiele do życzenia. Oglądając sceny z Adiną Porter i Cubą Gooding Jr., zaczynałem nawet rozumieć, dlaczego w tytule serialu i tym razem pojawił się zwrot Horror Story.
Po Hotelu myślałem, że gorzej raczej być już nie może. Roanoke w bolesny sposób przypomniał mi, że nie warto formułować tego typu stwierdzeń, chociażby w myślach. Mimo wszelkich swoich słabości Hotel wciąż był jakiś, wciąż był inny od tego, co możemy zobaczyć u serialowej konkurencji, Roanoke jest natomiast całkowicie wyzbyte tego, co stanowiło jak do tej pory o sile American Horror Story – cierpi na całkowity brak stylu, elegancji i twórczego podejścia do starych jak świat opowieści. Szkoda.
korekta: Kornelia Farynowska