Ghostbusters. Pogromcy duchów
Autorem tekstu jest Mateusz Wielgosz, prowadzący bloga Węglowy Szowinista.
Sam pomysł nie był zły. Skoro już robić remake, a najwyraźniej producenci nie są w stanie się pohamować, to wypada zrobić coś inaczej – może niech Pogromców Duchów zastąpią Pogromczynie Duchów? Czemu nie. Po premierze trailera miałem pewne pojęcie dlaczego nie, a raczej dlaczego to nie wystarczy. Po seansie… wiecie jak to jest – macie zerowe oczekiwania, a film was miło zaskakuje? To nie jest jeden z tych przypadków. O ile oczekiwałem większej katastrofy, to obejrzałem film bardzo, bardzo kiepski.
Ghostbusters to jeszcze jeden przykład, że w hollywoodzkim biznesie panuje przekonanie, że jak już ma się markę, to reszta jest nieważna – hajs będzie się zgadzał, wysiłek nie jest potrzebny.
Czy Ghostbusters wprowadzają nową jakość do komedii? Wprowadzają żarty z pierdzenia waginą, choć to chyba już było. A skoro już o waginach… Jeśli komuś zapaliła się lampka alarmowa, że skoro nowa ekipa składa się z kobiet, to może będzie to jakiś pokaz mizoandrii “żeby było dla równowagi”, to… miał troszkę racji. Każdy facet w tym filmie to palant, bufon, kretyn, buc albo kompletna oferma. Burmistrz, dostawca żarcia, cameo Billa Murraya, łotr, dziekan, Chris Hemsworth… A jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, to dodajmy, że SPOILER główny boss zostaje pokonany poprzez strzał w krocze. KONIEC SPOILERA.
Największym sukcesem Sony, w całej aferze, która rozpętała się po premierze trailera było wmawianie ludziom, że niechęc do filmu wynika tylko i wyłącznie z damskiej obsady. Mistrzowskim ruchem było kasowanie merytorycznej krytyki i pozostawianie komentarzy prezentujących zupełnie żenujący poziom. Nagle okazało się, że Paul Feig chce udowodnić, że kobiety mogą unieść na swoich barkach komedię. Co jest idiotyczne samo w sobie, bo tego udowadniać nie trzeba, dowodzi tego sporo filmów. Ale nawet jeśli, to spójrzmy jak zabrano się do tej dzielnej misji…
Zrealizowano film nieśmieszny, nieoryginalny i po prostu wtórny. To remake komedii z czterema facetami w roli głównej.
Co więcej, według niektórych, najzabawniejszy w filmie jest Chris Hemsworth. Nie wiem czy to nie przesada, ale o śmieszności może później. Zostańmy przy kwestii pań i panów. Jak wspomniałem można odnieść wrażenie, że film robiono “dla równowagi”. Pewnie dlatego twórcy za świetny pomysł uznali zdublowanie memu seksownej, durnej sekretarki. Kevin jest karykaturalnie idiotyczny. Śmieszny, ale zupełnie nie przekonujący. Jest tak głupi, że widzowi wysiada zawieszenie niewiary. Rick Moranis jako Louis Tully mógł być trochę groteskowy, ale to zupełnie inna liga. Oryginał z 1984 zdominowali panowie, ale niech mi ktoś powie, że ogarniająca ich bałagan, nie dająca sobie dmuchać w kaszę sekretarka Janine nie była świetną postacią. Oglądając film Paula Feiga mam wrażenie jakby chciał on podlizać się sfrustrowanym mizoandryczkom. Trzydzieści lat temu, w głębi patriarchalnych czasów nawet Bill Murray oberwał po uszach za seksistowskie wypytywanie bibliotekarki, która widziała ducha, czy menstruuje. Dlaczego Paul Feig sięga po najgorsze wzorce – nie rozumiem.
Jakby tego było mało same pogromczynie też wypadają dość słabo.
Przyglądanie się jak Kristen Wigg ślini się do Hemswortha nie jest śmieszne, tylko żenujące. Kate McKinnon miała być chyba ekscentrycznym naukowcem, ale zachowuje się zupełnie losowo, jakby za każdym razem widząc kamerę desperacko chciała zwrócić na siebie uwagę. Do tego Sony przekroczyło nowe granice bezczelnego produkt placementu, każąc głównej bohaterce swojego filmu wciskać tubę Pringles w obiektyw. Jest też Patty. Nieszczęsna Patty… Rozumiem, że w 1984 nie raziło, że drużynę stanowi trzech białych, wykształconych facetów i jeden Murzyn. Ale jak to możliwe, że w 2016 w filmie znalazło się miejsce dla tylko jednej afro-amerykanki, która gra pracowniczkę metra, bez wykształcenia i… niespodzianka – jest sztampową wrzeszczącą Murzynką…
A skoro już o wrzasku… Doceniam slapstick, uważam, że często to nie dialog ale ekspresja aktora gwarantuje śmiech – zresztą świetnym przykładem jest tu Bill Murray. To samo z humorem kloacznym i wulgarnym – też potrafi być cholernie zabawny. Nie znaczy to jednak, że wrzaski i szczyny równają sie dobrej komedii. Jeśli ktoś tego nie wie, to może się dowiedzieć z nowych Ghostbusters.
Można się tu również dowiedzieć jak wygląda nieśmieszny Bill Murray.
Film według scenariusza Harolda Ramisa i Dana Aykroyda opowiadał historię. Miał bohaterów z krwi i kości, można było uwierzyć, że znają się od lat. Przy okazji byli oni zabawni. Duchy które się pojawiały były momentami straszne, nie były świecącymi neonowymi dziadostwami. Osią wersji z 2016 chyba miała być przyjaźń/relacja na linii Erin i Abby, ale wszystko zgubiło się po drodze. Postacie napisano byle jak. O wspomnianej relacji twórcy przypomnieli sobie gdzieś w samym finale. Ogólnie – scenariusz, reżyseria, tempo, konsekwencja – wszystko leży.
Obiecałem wrócić do śmieszności. Film jest momentami zabawny. Jest w nim kilka potencjalnie naprawdę śmiesznych sytuacji i gagów. Metalowy koncert i duch – śmieszne, aresztowanie “pod publiczkę” – śmieszne… Szkoda tylko, że chyba każdy żart jest jakoś zarżnięty. Albo nieudolnie pokazany, albo ktoś na ekranie wyjaśnia widowni co jest śmieszne. Serio – ten film psuje własne gagi. Sala kinowa raczej nie świeciła pustkami, ale nie usłyszałem ani jednego głośnego śmiechu. Najlepsze co się trafiło to kilka parsknięć.
Po trailerach usłyszałem masę zarzutów pod kątem efektów specjalnych. Nie mogę się zgodzić. Problemem nie jest jakość efektów. Nie jest nim też fakt, że “za kolorowo i neonowo”. Myślę, że to trochę bardziej skomplikowane.
Pacific Rim był kolorowy i neonowy, ale wykonano go z wyczuciem i zamysłem. Tu po prostu nasrano kolorów. Do tego ktoś w ogóle nie kontrolował procesu i sceny są tak przytłoczone miksem świecących zielonych duchów, czerwonych promieni i niebieskich mgiełek, że widząc wklejone w to aktorki, nie mamy żadnego punktu odniesienia i całość wygląda dalece, dalece bardziej sztucznie niż przykładowo WarCraft. Jeśli fantastyczne stworzenie jest jedynym sztucznym elementem na ekranie, widzowi jest łatwiej to zaakceptować, niż gdy to żywy aktor udający, że coś się dzieje dookoła jest jedynym prawdziwym elementem sceny.
Podsumowując – myślałem, że będzie jeszcze gorzej, ale jest po prostu bardzo kiepsko. Zachęcam do głosowania portfelem. Negatywnego głosowania – może tym razem przemysł stwierdzi, że jednak nie wystarczy mieć markę i wypadałoby oprócz tego postarać się nakręcić dobry film.