search
REKLAMA
Ranking

A miało być tak pięknie. Kiepskie filmy, którymi niesłusznie ZACHŁYSNĘLI się krytycy

Karolina Michalska

8 sierpnia 2020

REKLAMA

3. Zimna wojna

cold-war

I tu z pewnością pojawią się okrzyki oburzenia. Bo jakim prawem film tak wybitny, tak doceniony przez krytyków, tak nagrodzony ośmielam się krytykować. Cóż… prawem do subiektywnej oceny.

Nagrodzony w Cannes za reżyserię, nominowany do Oscara film Pawła Pawlikowskiego opowiada historię miłości famme fatale Zuli (Joanna Kulig) oraz amanta Wiktora (Tomasz Kot). Wydarzenia ukazane w filmie dzieją się w latach 40. XX wieku, a cała historia rozpoczyna się od przesłuchania, którego celem jest skompletowanie zespołu ludowego.

Z jednej strony śledzimy w filmie burzliwy związek dwóch trudnych charakterów Zuli i Wiktora, mącony niespodziewanymi wydarzeniami, tłem politycznym (chociaż nie jest ono głównym wątkiem filmu), a także poddany próbie czasu. Zakochani z jednej strony nie potrafią żyć bez siebie, z drugiej oboje nie dojrzeli chyba jeszcze do kompromisu. Jest to podróż (razem z bohaterami przenosimy się do Paryża, do Berlina czy też do Jugosławii) zarówno dla oka (wybitne zdjęcia), jak i dla ucha (mamy tu bowiem zarówno pieśni ludowe, jak i jazzowe utwory a dodatkowym atutem jest piękny głos Joanny Kulig).

Dlaczego jestem na nie?

Ponieważ gra aktorska w tym filmie to jedna wielka porażka. Tak, piszę to z całą świadomością, wiedząc dokładnie, na jakie oburzenie się narażam. I nie, nie uważam, aby Tomasz Kot czy Joanna Kulig byli złymi aktorami. Wręcz przeciwnie. Jednak w przypadku Zimnej wojny, którą obejrzałam dwukrotnie, za każdym razem odnosiłam wrażenie, że aktorom tym nawet nie chce się trochę postarać. Kompletnie nie pojmuję słów zachwytu nad ich kreacjami aktorskimi. Dodatkowym minusem jest fakt, że historia tej miłości pokazana jest w sposób jak dla mnie zbyt ogólny, reżyser nie stara się pokazać emocji i uczuć rozwijających się między nimi. Ale nawet źle napisaną rolę można zagrać w dobry sposób. Tu niestety możemy powiedzieć, że owszem, role są odegrane poprawnie, ale nic poza tym. I choć bardzo się starałam, nie czułam między bohaterami żadnego uczucia – ani przyjaźni, ani namiętności, ani tęsknoty, ani goryczy, ani złości. Jedynie znużenie. Odnosiłam wręcz wrażenie, że więcej o emocjach bohaterów dowiaduję się z piosenek, które powinny stanowić tylko tło do obserwowanych na ekranie wydarzeń. I gdyby to był typowy „telewizyjniak” albo kolejna kiepska komedia romantyczna, to gra aktorska na takim poziomie nie stanowiłaby dla mnie aż tak dużego problemu. Ale tu mamy do czynienia z jakby nie patrzeć wspaniałym filmem, z ciekawą fabułą, wybitnymi zdjęciami i piękną muzyką. Tym bardziej szkoda, że aktorzy nie udźwignęli swoich ról.

2. Monument

Monument

Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie łączmy w taki sposób kina z teatrem i nie próbujmy być na siłę artystami-wizjonerami. Ale od początku. Dramat Jagody Szelc, będący dyplomem aktorskim studentów Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, to historia nieznających się studentów hotelarstwa, którzy jadą nocą autokarem na praktyki do hotelu znajdującego się w lesie. Zmęczenie i znużenie podczas jazdy wygrywa ze studencko-alkoholowym, wesołym nastrojem. Niestety atmosfera, z jaką spotkają się po przybyciu na miejsce, okaże się wyjątkowo wroga i nieprzyjemna. Tak samo zresztą jak nastawienie managerki hotelu (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska), która od tej pory będzie opiekunką ich praktyk. Opiekunką wyjątkowo bezlitosną. Na samym już początku powiadamia młodych ludzi, że ich prawdziwe imiona nie mają dla niej najmniejszego znaczenia, że są tylko numerkami i lepiej dla nich, jeśli nie zaczną się buntować. Będą musieli odbyć praktyki na każdym stanowisku w hotelu, co szybko okazuje się kłamstwem. Bo wyzysk, brutalne i nierówne traktowanie, odczłowieczenie i wojskowa dyscyplina stają się tu chlebem powszednim. Życie studentów staje się monotonne i nudne, pozbawione jakiejkolwiek rozrywki czy rozwoju intelektualnego. Jedynymi momentami wytchnienia są potajemne rozmowy, które mogą trwać zaledwie parę chwil. Mroczną atmosferę filmu podsycają klaustrofobiczne korytarze i puste przestrzenie hotelowego budynku.

Dlaczego jestem na nie?

Po pierwsze nie zawsze brak ładu i składu można wytłumaczyć tym, że film ma być artystyczny i niszowy. Czasem brak ładu to brak ładu i tyle. I nie należy tego nadinterpretować. Dramat Jagody Szelc przepełniony jest pobudzającymi wyobraźnię scenami. Jak chociażby te, w których młode studentki hotelarstwa kąpią starsze, prawdopodobnie schorowane kobiety, obcinając im paznokcie u stóp, kaleczą je niby przypadkowo. Wszystko to jest mroczne, tajemnicze i z pewnością turpistyczne. Co więcej, Szelc jest chyba miłośniczką surowego mięsa, bo pojawia się ono dość często i gra tu ważną rolę. Oczywiście pierwsze, co przychodzi do głowy, to podejrzenie, że mamy do czynienia z mięsem ludzkim. Czy jednak to wszystko do czegoś prowadzi? Absolutnie nie. Pod koniec dostajemy szalony performens, dzikie tańce i dziwaczne rytuały i niemal fragment teatralnego spektaklu, w którym chodzi zupełnie o nic. Albo o wszystko. Zależnie od naszej interpretacji. I tak jak forma taka w teatrze jest jak najbardziej pożądana, tak jak i owszem, można wprowadzić ją do filmu, tak w tym przypadku pomysł ten okazał się całkowitą klapą. Można tu rzecz jasna uciekać się do tłumaczeń o oniryczności. Oniryczne motywy to mógł mieć Lynch. Dlaczego? Bo Lynch ma to, czego Jagodzie Szelc zabrakło – talent do tworzenia filmów. Filmów genialnych. W doskonały sposób przeplata w swych dziełach świat rzeczywisty – logikę ze światem marzeń sennych, światem przerażającego koszmaru i światem fantazji. I choć często nie potrafimy jednoznacznie wytłumaczyć tego, co dzieje się właśnie na ekranie, chociaż ile widzów, tyle interpretacji, to nie ukrywajmy, Lynch wciąga nas do swojego świata, a my się temu nie sprzeciwiamy. Nie musimy tu oczywiście ograniczać się do samego Lyncha. Równie dobre filmy w tym klimacie tworzyli chociażby Jan Švankmajer, Takashi Miike, David Cronenberg, Shin’ya Tsukamoto, Nobuhiko Obayashi czy też Andrzej Żuławski.

W filmie Monument wciąż na coś czekamy – na rozlew krwi, na psychopatów, na bunt, na drastyczne zmiany w psychice spowodowane nierównym traktowaniem, na kanibalizm… na cokolwiek. Jednak nie doczekamy się niczego ciekawego. Film miał potencjał, który być może by się sprawdził, jeśli zamiast prawie dwugodzinnego dramatu reżyserka zdecydowałaby się nakręcić krótkometrażowy, maksymalnie 30-minutowy film eksperymentalny. Niestety nie podjęła takiej decyzji.

1. Malowany ptak

Ekranizacja książki Jerzego Kosińskiego Malowany ptak w reżyserii Václava Marhoula zawiodła mnie bezgranicznie. A jest to kolejny już na tej liście film, którego obrazy są wręcz genialne.

Film opowiada historię poniewieranego odrzucanego przez lud, skazanego na tułaczkę po Europie Wschodniej chłopca (Petr Kotlár) niewiadomego pochodzenia, który wyróżnia się swoim wyglądem, przez co skazany jest na wieczne wygnanie, ale także na wrogość i przemoc ze strony niepojmujących jego odmienności prostych ludzi. Jest jak tytułowy malowany ptak, którego inne ptaki zadziobały, obawiając się jego pomalowanych piór.

Dlaczego jestem na nie?

Powieść Kosińskiego (o ile oczywiście on jest jej autorem, bo spór o to trwa do dnia dzisiejszego) napisana jest z perspektywy dziecka. Autor książki pozwala wejść nam w jego umysł, spojrzeć na świat jego oczyma. I choć jest to świat niewyobrażalnie okrutny, pełen przemocy, gwałtów, pozbawiony litości i zrozumienia, to jednak czytając książkę, jesteśmy w stanie choć trochę pojąć, skąd biorą się takie zachowania. Marhoul w swoim filmie podjął się, mam wrażenie, próby pokazania jak największej ilości okrucieństwa, jaka tylko jest możliwa. Zapominając, że w powieści Kosińskiego, mimo iż bestialstwa nie brakuje, to nie jest ono jedynym elementem przedstawionego świata. I nie, żeby nie było, ja wcale nie jestem z tych, którzy są przeciwni pokazywaniu przemocy na ekranach kina. O ile oczywiście ma to jakiś sens. I owszem, miało to sens i było uzasadnione w takich filmach jak chociażby genialne Salo, czyli 120 dni Sodomy Pasoliniego, Srpskim filmie Spasojevica czy też w Men Behind the Sun w reżyserii Tun Fei Mou, ale tam oprócz nieludzkiej brutalności mamy też ciekawą fabułę, a reżyserzy potrafili przykuć naszą uwagę. I co z tego, że w filmie Marhoula dane jest nam oglądać te wszystkie zapierające dech w piersiach kadry (zdjęcia Vladimira Smutnego), kiedy jesteśmy, wbrew naszej woli, bombardowani scenami coraz to bardziej okrutnych wydarzeń, dotyczących nie tylko tego biednego, niczemu niewinnego dziecka, ale także innych osób.

Żeby wprawić nas w jeszcze bardziej pesymistyczny nastrój i sprawić, że przygnębienie, jakie czujemy, wzniesie się na jeszcze wyższy poziom, reżyser nie oszczędza nam także brutalnych scen pokazujących cierpienie zwierząt. I wciąż mu mało. Filmów przepełnionych przemocą oglądałam w swym życiu wiele. Jedne mniej, drugie bardziej drastyczne. Tu jednak w pewnym momencie (właściwie bardzo szybko) zaczęłam mieć serdecznie dość i z niecierpliwością czekałam, żeby ten okropny film jak najszybciej się skończył. A zapewniam, że zdarzało mi się oglądać sceny o wiele bardziej okrutne. Nigdy jednak nie czułam się tak przytłoczona, tak psychicznie zmęczona podczas seansu. A niestety film Marhoula trwa prawie trzy godziny (swoją drogą książka Kosińskiego jest dosyć cienka). I w tych trzech ciągnących się niemiłosiernie godzinach mamy taką dawkę bestialstwa, następującego po sobie raz po raz, że nie dane jest nam ani na chwilę odetchnąć. Stanowczo odradzam.

Avatar

Karolina Michalska

Absolwentka Filologii Polskiej ze specjalizacją Filmoznawstwo i Teatrologia. Kocha zwierzęta i podróże - ale przede wszystkim nietuzinkowe kino z wszelkich (nawet tych najbardziej abstrakcyjnych) stron świata. Święta Filmowa Trójca: Pasolini, Bałabanow, Kubrick.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA