Connect with us

Publicystyka filmowa

A miało być tak pięknie. Kiepskie filmy, którymi niesłusznie ZACHŁYSNĘLI się krytycy

A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE to subiektywna analiza filmów, które zaskoczyły krytyków, ale dla niektórych okazały się rozczarowaniem.

Published

on

A miało być tak pięknie. Kiepskie filmy, którymi niesłusznie ZACHŁYSNĘLI się krytycy

Z góry uprzedzę – dziś będzie do granic subiektywnie. I prawdopodobnie niejeden z czytających oburzy się wyborem, jakiego dokonałam, bo na mojej liście ośmiu filmów, które miały potencjał, a (moim zdaniem) okazały się klapą, znajdą się również filmy uznane za wybitne zarówno przez widzów, jak i krytyków. Zaczynamy!

Advertisement

8. To my

Już od początku zaczynamy dość kontrowersyjnie, gdyż film ten cieszy się nienagannymi opiniami krytyków filmowych. Horror Jordana Peele’a opowiada historię małżeństwa Adelaidy (Lupita Nyong’o) i Gabe’a (Winston Duke) oraz dwójki ich pociech Zory (Shahadi Wright Joseph) i Jasona (Evan Alex), którzy wyjeżdżają do domku letniskowego obok plaży.

Miejsce to wiąże się z traumą Adelaidy, która jako mała dziewczynka spotkała w tych okolicach swojego tajemniczego sobowtóra. Teraz okazuje się, że sobowtórów jest więcej, bowiem przed domem rodziny pojawia się czteroosobowa rodzina. Z pozoru zwyczajna, jednak kiedy ujawniają swoje twarze, okazują się złowrogimi kopiami naszych bohaterów. Zabieg ten jest oczywiście dość ciekawy, co więcej, dał szansę aktorom na udowodnienie swojego talentu poprzez zmierzenie się w jednym filmie ze skrajnie różnymi rolami – przerażonych ofiar i niezrównoważonych oprawców. Nie popadajmy jednak w przesadny zachwyt, bo chociaż role odegrane są bez zarzutu, to uważam, że dobry aktor wcieli się w każdą postać, a podwójna rola to ani nic nowego, ani wymagającego nadzwyczajnego talentu.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

Peele umieścił w swoim filmie nieskończone ilości nawiązań i symboli (chociażby symbolikę tajemniczych podziemnych kanałów). Rozlicza również Amerykę z jej dawnych i obecnych grzechów, nie pozostawiając na marginesie także kwestii rasowych. I oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że kwestia ta poruszana była w kinie niejednokrotnie.

Peele nie wyróżnia się na tym polu niczym nadzwyczajnym. Co więcej, uważam, że jeśli kogoś interesuje ta problematyka, może (a nawet powinien) sięgnąć po inne produkcje. Pomijając już nawet kultowy film Django w reżyserii Quentina Tarantino, ze swojej strony polecam po pierwsze film znakomitego austriackiego reżysera Ulricha Seidla pt. Raj: Miłość. Opowiada on historię starszej kobiety z Europy, która podczas wakacji w Kenii przeżywa przygody erotyczne z młodym, ubogim, czarnoskórym mężczyzną, odpłatnie wykorzystując go do swoich celów. Czyż problem czarnoskórych mężczyzn, którzy z powodu ubóstwa świadczą usługi seksualne emerytkom z Europy Zachodniej, nie jest wciąż tematem podejmowanym zbyt rzadko? Tak samo zresztą jak temat poruszony w filmie Shooting Dogs w reżyserii Michaela Catona-Jonesa.

Advertisement

Reżyser przedstawia w nim problem rzezi dokonywanej przez plemię Hutu na grupie Tutsi oraz tego, jak wygląda pomoc, a raczej jej brak ze strony wolontariuszy i osób z ONZ. W przeciwieństwie do dość nieudanego horroru Peele’a te dwa filmy również poruszają problem kwestii podziałów rasowych, dotykają jednak tematów poruszanych znacznie rzadziej. Niesłusznie, bo one również istnieją.

Dodam tu jeszcze jeden argument przeciwko filmowi To my. Tym, co irytowało mnie do granic możliwości, był głos Red – będącej sobowtórką Adelaidy. Domyślam się, że w zamierzeniu reżysera miał on wywoływać ciarki, być mroczny i przerażający. Przepraszam za porównanie, ale słysząc ten zmodyfikowany głos, miałam wrażenie, że nieprzyjacielska i przerażająca kobieta-sobowtór miała jakieś… problemy z wypróżnieniem. Inaczej tego porównać nie potrafię. Czy chociaż przez moment się bałam (w końcu to horror)? Nie. Może jedynie tego, czy uda mi się wytrwać do końca filmu, bez wcześniejszego wyłączania go.

Advertisement

7. W lesie dziś nie zaśnie nikt

I tak jak przetrwanie na filmie Peele’a było dość trudne, tak w przypadku hucznie reklamowanego pierwszego polskiego slashera w reżyserii Bartosza Kowalskiego graniczyło niemal z cudem.

To my mimo wszystko miał jakieś zalety (chociażby wspaniała muzyka Michaela Abelsa). Kowalski w swoim filmie nie daje widzowi zupełnie nic. Może poza irytacją i niedowierzaniem, że twórca bardzo dobrego filmu Plac zabaw mógł podjąć się nakręcenia czegoś tak złego.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

W tym filmie złe jest niemal wszystko, zaczynając od samej historii. Grupka nastolatków, odcięta od komórek, przebywając na obozie, wędruje po lesie, w którym mają miejsce coraz bardziej tajemnicze, krwawe i mroczne sytuacje. No cóż – mogę zrozumieć, że slasher musi mieć swoje typowe motywy: nastolatki, brak komunikacji, złowrogi las. Nie rozumiem natomiast, po co wchodzić w aż tak mocne stereotypy. Mamy tu bowiem nerda okularnika (Michał Lupa), seksowną, choć nieporadną życiową blondi, która lubi przypadkowy seks i narkotyki (Wiktoria Gąsiewska), dwójkę kłócących się ze sobą nastolatków (Stanisław Cywka i Sebastian Dela) oraz outsiderkę (Julia Wieniawa), czyli to, co w horrorach serwowane jest nam niemal zawsze.

Kolejnym ogromnym minusem tego marnego filmu jest aktorstwo. Niestety, choć bardzo się staram, nie jestem w stanie pojąć fenomenu Julii Wieniawy, która, nie ukrywajmy, jest w tym filmie lepem na widzów. Aktorstwo tej dziewczyny jest tak drewniane, że nawet drzewa w lesie zagrały bardziej emocjonalnie i wiarygodnie. Nie żeby pozostali młodzi bohaterowie wyróżniali się niezwykłym talentem aktorskim. Co to, to nie. Ale w ich przypadku nie ma aż takiej tragedii.

Advertisement

Czy to już wszystko? Nie. Jako wisienkę na torcie mamy tak tragiczne efekty specjalne, że przy nich nawet marne horrory z lat 80. wydają się bardziej wiarygodne. Gdyby ten film był parodią, sprawdziłyby się idealnie. Ale niestety, chociaż ciężko w to uwierzyć, ten slasher nakręcony został na poważnie, a ekipa filmowa naprawdę wierzyła w to, że to, co robią, jest dobre.

Jeśli już na siłę szukać jakichś plusów, to chyba jest nim jedynie to, że czasami można się zaśmiać z nieudolności tego „dzieła”. W lesie dziś nie zaśnie nikt… a czy ja po seansie mogłam zasnąć? Faktycznie – nie, bo po obejrzeniu (a raczej przetrwaniu) tego filmu pół nocy dyskutowałam i wspominałam kultowe horrory, takie jak chociażby Halloween, Piątek trzynastego czy Ostatni dom po lewej. Niektóre lepsze, inne gorsze, ale z pewnością nie tak tragiczne, jak film Bartosza Kowalskiego. Rada ode mnie – nie traćcie czasu. A jeśli macie ochotę na polski horror, to ze swojej strony polecam genialny film nieżyjącego już, niestety, Marcina Wrony pt. Demon.

Advertisement

6. Doktor Sen

Doktor Sen

filmy, których dotykać się nie powinno. Niezależnie, czy chcemy zrobić ich remake, czy też zaledwie do nich nawiązać.

I takim właśnie filmem jest Lśnienie Stanleya Kubricka. Film genialny. Będący jego kontynuacją horror Doktor Sen w reżyserii Mike’a Flanagana daleki jest od oryginału. Film przedstawia losy dorosłego już Danny’ego (Ewan McGregor), który za pomocą alkoholu i narkotyków walczy z demonami w swojej głowie, będącymi konsekwencja wydarzeń, jakie spotkały go w hotelu Overlook.

W filmie pojawiają się też przedziwne i groteskowe postacie, takie jak Rose Kapelusz (Rebbeca Ferguson), która przewodniczy grupie dziwacznych postaci żywiących się tchnieniami „lśniących”. Jest również dziewczynka imieniem Abra (Kyliegh Curran), która podobnie jak Danny ma umiejętność lśnienia i właśnie dlatego nawiązuje z nim kontakt.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się oczywista. Bo porównywać Lśnienie z Doktorem Sen to jak porównywać diament z błotem. Pierwszym błędem Flanagana jest to, że chce przypodobać się każdemu. Zarówno miłośnikom Kubricka, jak i wiernym fanom twórczości Kinga.

A tak się nie da. Konflikt między jednymi a drugimi, a także spięcie między samym Kingiem a Kubrickiem nie jest żadną tajemnicą. I tak jak jestem w stanie w pełni zrozumieć niezadowolenie pisarza z faktu, jak wielkie zmiany zostały wprowadzone do jego dzieła, tak jednocześnie podziwiam Kubricka, że nie cofnął się przed własną wizją, czego nie uświadczymy w przypadku Flanagana. Nie ukrywam, że w słynnej waśni ja jestem po stronie Kubricka. Co dalej? Fabuła. Ta nie podoba mi się niesamowicie. Trudno tu winić reżysera, choć przecież Kubrick miał odwagę pokazać wszystko tak, jak jemu się podobało. Bo w Lśnieniu nic nie było jednoznaczne.

Advertisement

Tam mamy przede wszystkim idealnie odegrane i przedstawione studium szaleństwa. Ale nie tylko. To film, o którym można pisać książki i prace naukowe. O Doktorze Sen najlepiej nie pisać wcale. Bo i po co? Miałam wrażenie, że oglądam jakąś kontynuację Zmierzchu (o beznadziejnych efektach specjalnych już nawet szkoda pisać). Tym, co przelało czarę goryczy, było nawiązanie do legendarnej sceny w hotelowej restauracji, przy barze. Nawiązanie zrobione tak źle, że oglądanie tego aż bolało. Aktor (Henry Thomas) tragicznie ucharakteryzowany na Jacka Torrence’a nieudolnie wciela się w swoją rolę.

Tu naprawdę aż brakuje słów, by opisać, jak bardzo złym pomysłem było tworzenie takiej sceny, ale reżyser chyba chciał się przypodobać miłośnikom Jacka Nicholsona. Szkoda, że tak bardzo mu to nie wyszło. Bo Lśnienie to wybitne dzieło, które obejrzałam kilkanaście razy i wciąż mam niedosyt. W przypadku nijakiego, nieprzemyślanego i przeciętnego filmu Flanagana tak nie jest – obejrzałam go raz i to już było o jeden raz za dużo. Nigdy więcej takiej męczarni!

Advertisement

5. I Am Not a Serial Killer

Niskobudżetowe filmy, które ZAWSTYDZAJĄ HOLLYWOOD

Bywają takie filmy, w których jeden mały element sprawia, że ze znakomitych w jednej chwili stają się do granic złymi.I tak jest w przypadku filmu I Am Not a Serial Killer Billy’ego O’Briena, adaptacji książki Dana Wellsa.

Jest to historia młodego chłopaka Johna (Max Records), u którego zdiagnozowano liczne zaburzenia psychiczne. Chłopak posiada cechy charakterystyczne dla seryjnych zabójców, jest zafascynowany tematem słynnych morderców oraz ogólną tematyką śmierci, dodatkowo pomaga swojej rodzinie w sekcjach zwłok. Szczęście w nieszczęściu – jest świadomy swojej choroby oraz konsekwencji, do jakich może doprowadzić, jeśli przestanie ją kontrolować. Bierze udział w terapii prowadzonej przez doktora Neblina (Karl Gaeary) oraz próbuje kontrolować swoje zapędy i fascynacje. Kiedy jednak w jego miasteczku Clayton zaczyna dochodzić do serii tajemniczych morderstw, fascynacja bierze górę nad rozsądkiem i chłopak angażuje się w prywatne śledztwo. Kiedy w końcu odkrywa, kim jest morderca (Christopher Lloyd), logika i rozsądek nie mają już żadnych szans.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

I tu pojawia się pewien problem. Ponieważ film ten ma ogromną ilość plusów. To dość ciekawa historia, z pewnością gratka dla każdego, kto interesuje się seryjnymi mordercami, przez liczne nawiązania do tego tematu. Kolejnym argumentem przemawiającym na korzyść I Am Not a Serial Killer jest rola młodego Maxa Recorda.

Rola może nie wybitna, ale bardzo dobra. Kreuje on bowiem postać zaburzonego outsidera, który w głowie ma żądzę mordu. Jego wyobraźnia tworzy dokładne wizje zabójstw, a jego samego ekscytują martwe, nagie ciała. Chłopak znając swoje zapędy, za każdym razem, gdy ktoś go zdenerwuje i gdy w jego głowie pojawiają się mordercze myśli, stara się, zgodnie z zaleceniami terapeuty, powiedzieć tej osobie coś miłego. Max Record radzi sobie z tą rolą bardzo dobrze. Oglądając film, wciąż czekamy na to, jak się zachowa i kiedy w końcu puszczą mu nerwy. Z zaciekawieniem śledzimy również jego walkę z własnymi zaburzeniami, ale również fascynację obserwowanym przez niego miejscowym mordercą.

Advertisement

Dodatkowo reżyser filmu w bardzo subtelny sposób porusza też problem dojrzewania młodego człowieka i stopniowo wprowadza nas w świat grozy. I chociaż film żadnym dziełem nie jest, to oglądając go, mamy wrażenie, że w sumie nie ma się do czego przyczepić, a nawet że ze spokojnym sumieniem moglibyśmy polecić go znajomym. Aż do pewnego momentu. Bo oto nagle w jednej chwili w całkiem logicznych i normalnych wydarzeniach dochodzi do kuriozum. Starszy pan, seryjny morderca, okazuje się obcym, postacią nadprzyrodzoną, „kimś”, a może „czymś”. Ot tak. Bez żadnego ostrzeżenia. Bez żadnych wskazówek. Z całkiem ciekawej historii o zaburzonym nastolatku i o seryjnym mordercy reżyser bez naszej zgody wrzuca nas na głęboką i do niczego niepasującą fantastykę, przed którą bardzo będziemy chcieli się obronić.

Jakby mało nam było potwora, który pojawił się znikąd, to dodatkowo jeszcze niektórzy ludzcy bohaterowie też zaczynają zachowywać się w sposób totalnie pozbawiony logiki. Miałam ochotę zakrzyknąć – dlaczego?! Dlaczego zepsuliście mi tak dobry film? Nadmienię tu oczywiście, że doskonale pamiętam, że film jest adaptacją książki, więc w sumie pretensje powinnam mieć do pisarza. Niezależnie jednak od tego, kto zawinił, niestety jedna scena wystarczyła, aby moja ocena poszła diametralnie w dół.

Advertisement

4. Split

W przypadku filmu Split w reżyserii M. Night Shyamalana sytuacja jest prawie identyczna.

Ale po kolei. Split to historia mężczyzny (James McAvoy), u którego zdiagnozowano osobowość mnogą. Porywa on trzy nastolatki, a kiedy więzi je w swoim domu, dziewczyny mają okazję przekonać się, jak pod wpływem tej choroby skrajnie zmienia się jego osobowość oraz zachowanie. Najmocniej jednak zaczyna rozwijać się osobowość „bestii”, z którą chory wcześniej nie miał do czynienia. A przyznać trzeba, że McAvoy jest w tej roli genialny. Bezbłędnie lawiruje między kolejnymi osobowościami, w każdą z nich wcielając się wręcz idealnie.

Advertisement

Niezależnie od tego, kim jest, za każdym razem z fascynacją obserwujemy jego grę aktorską. A dodam, że każda z osobowości bohatera jest niezwykle ciekawa. Swą role bardzo dobrze odgrywa Betty Buckley, czyli filmowa doktor Karen Fletcher – psychiatra zajmująca się terapią głównego bohatera oraz specjalistka badająca przypadki osób chorujących na to schorzenie. Dodatkowym atutem filmu jest przestrzeń, w jakiej się rozgrywa. Klaustrofobiczne mieszkanie mężczyzny doskonale oddaje mroczny klimat.

Dlaczego jestem na nie?

Ponownie – z powodu zakończenia. Okazuje się bowiem, że kiedy nad umysłem naszego bohatera zaczyna górować osobowość „bestii”, ten nagle zyskuje ponadprzeciętne siły. Potrafi biegać jak najlepszy zawodnik, wspinać się po ścianach, podnosić ogromne ciężary. Staje się trochę takim superbohaterem.

Advertisement

Całe szczęście, że nie zaczyna strzelać laserami z oczu ani latać. Co jednak nie zmienia faktu, że zakończenie to godzi w osoby chore na tę przypadłość, a tego tolerować nie potrafię. Zresztą nie tylko ja, bo przeciwko temu filmowi były już liczne protesty. Może gdybyśmy od początku mieli do czynienia z filmem przepełnionym elementami science fiction, a bohater od początku był pokazany jako nieludzka postać, której jednym z atutów jest zmienianie swej osobowości, to jeszcze można byłoby przymknąć oko. W przypadku kiedy tak wiele osób na całym świecie w życiu codziennym musi zmagać się z tą chorobą, w czasach, kiedy choroby i zaburzenia psychiczne wciąż są tak bardzo nierozumiane przez społeczeństwo, a chorzy muszą na co dzień borykać się ze szkalowaniem i nietolerancją, wreszcie w czasach, kiedy poprzez filmy możemy edukować i dostarczać ludziom wiedzy, podjęcie decyzji o tym, aby z poważnej choroby zrobić taki cyrk, uważam za karygodne. A szkoda, wielka szkoda, bo jak już pisałam, rola McAvoya jest genialna…

3. Zimna wojna

cold-war

I tu z pewnością pojawią się okrzyki oburzenia. Bo jakim prawem film tak wybitny, tak doceniony przez krytyków, tak nagrodzony ośmielam się krytykować. Cóż… prawem do subiektywnej oceny.

Advertisement

Nagrodzony w Cannes za reżyserię, nominowany do Oscara film Pawła Pawlikowskiego opowiada historię miłości famme fatale Zuli (Joanna Kulig) oraz amanta Wiktora (Tomasz Kot). Wydarzenia ukazane w filmie dzieją się w latach 40. XX wieku, a cała historia rozpoczyna się od przesłuchania, którego celem jest skompletowanie zespołu ludowego.

Z jednej strony śledzimy w filmie burzliwy związek dwóch trudnych charakterów Zuli i Wiktora, mącony niespodziewanymi wydarzeniami, tłem politycznym (chociaż nie jest ono głównym wątkiem filmu), a także poddany próbie czasu. Zakochani z jednej strony nie potrafią żyć bez siebie, z drugiej oboje nie dojrzeli chyba jeszcze do kompromisu. Jest to podróż (razem z bohaterami przenosimy się do Paryża, do Berlina czy też do Jugosławii) zarówno dla oka (wybitne zdjęcia), jak i dla ucha (mamy tu bowiem zarówno pieśni ludowe, jak i jazzowe utwory a dodatkowym atutem jest piękny głos Joanny Kulig).

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

Ponieważ gra aktorska w tym filmie to jedna wielka porażka. Tak, piszę to z całą świadomością, wiedząc dokładnie, na jakie oburzenie się narażam. I nie, nie uważam, aby Tomasz Kot czy Joanna Kulig byli złymi aktorami. Wręcz przeciwnie. Jednak w przypadku Zimnej wojny, którą obejrzałam dwukrotnie, za każdym razem odnosiłam wrażenie, że aktorom tym nawet nie chce się trochę postarać.

Advertisement

Kompletnie nie pojmuję słów zachwytu nad ich kreacjami aktorskimi. Dodatkowym minusem jest fakt, że historia tej miłości pokazana jest w sposób jak dla mnie zbyt ogólny, reżyser nie stara się pokazać emocji i uczuć rozwijających się między nimi. Ale nawet źle napisaną rolę można zagrać w dobry sposób. Tu niestety możemy powiedzieć, że owszem, role są odegrane poprawnie, ale nic poza tym. I choć bardzo się starałam, nie czułam między bohaterami żadnego uczucia – ani przyjaźni, ani namiętności, ani tęsknoty, ani goryczy, ani złości. Jedynie znużenie. Odnosiłam wręcz wrażenie, że więcej o emocjach bohaterów dowiaduję się z piosenek, które powinny stanowić tylko tło do obserwowanych na ekranie wydarzeń.

I gdyby to był typowy „telewizyjniak” albo kolejna kiepska komedia romantyczna, to gra aktorska na takim poziomie nie stanowiłaby dla mnie aż tak dużego problemu. Ale tu mamy do czynienia z jakby nie patrzeć wspaniałym filmem, z ciekawą fabułą, wybitnymi zdjęciami i piękną muzyką. Tym bardziej szkoda, że aktorzy nie udźwignęli swoich ról.

Advertisement

2. Monument

Monument

Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie łączmy w taki sposób kina z teatrem i nie próbujmy być na siłę artystami-wizjonerami.

Ale od początku. Dramat Jagody Szelc, będący dyplomem aktorskim studentów Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, to historia nieznających się studentów hotelarstwa, którzy jadą nocą autokarem na praktyki do hotelu znajdującego się w lesie. Zmęczenie i znużenie podczas jazdy wygrywa ze studencko-alkoholowym, wesołym nastrojem. Niestety atmosfera, z jaką spotkają się po przybyciu na miejsce, okaże się wyjątkowo wroga i nieprzyjemna. Tak samo zresztą jak nastawienie managerki hotelu (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska), która od tej pory będzie opiekunką ich praktyk.

Opiekunką wyjątkowo bezlitosną. Na samym już początku powiadamia młodych ludzi, że ich prawdziwe imiona nie mają dla niej najmniejszego znaczenia, że są tylko numerkami i lepiej dla nich, jeśli nie zaczną się buntować. Będą musieli odbyć praktyki na każdym stanowisku w hotelu, co szybko okazuje się kłamstwem. Bo wyzysk, brutalne i nierówne traktowanie, odczłowieczenie i wojskowa dyscyplina stają się tu chlebem powszednim. Życie studentów staje się monotonne i nudne, pozbawione jakiejkolwiek rozrywki czy rozwoju intelektualnego. Jedynymi momentami wytchnienia są potajemne rozmowy, które mogą trwać zaledwie parę chwil. Mroczną atmosferę filmu podsycają klaustrofobiczne korytarze i puste przestrzenie hotelowego budynku.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

Po pierwsze nie zawsze brak ładu i składu można wytłumaczyć tym, że film ma być artystyczny i niszowy. Czasem brak ładu to brak ładu i tyle. I nie należy tego nadinterpretować. Dramat Jagody Szelc przepełniony jest pobudzającymi wyobraźnię scenami. Jak chociażby te, w których młode studentki hotelarstwa kąpią starsze, prawdopodobnie schorowane kobiety, obcinając im paznokcie u stóp, kaleczą je niby przypadkowo.

Wszystko to jest mroczne, tajemnicze i z pewnością turpistyczne. Co więcej, Szelc jest chyba miłośniczką surowego mięsa, bo pojawia się ono dość często i gra tu ważną rolę. Oczywiście pierwsze, co przychodzi do głowy, to podejrzenie, że mamy do czynienia z mięsem ludzkim. Czy jednak to wszystko do czegoś prowadzi? Absolutnie nie. Pod koniec dostajemy szalony performens, dzikie tańce i dziwaczne rytuały i niemal fragment teatralnego spektaklu, w którym chodzi zupełnie o nic. Albo o wszystko. Zależnie od naszej interpretacji. I tak jak forma taka w teatrze jest jak najbardziej pożądana, tak jak i owszem, można wprowadzić ją do filmu, tak w tym przypadku pomysł ten okazał się całkowitą klapą.

Advertisement

Można tu rzecz jasna uciekać się do tłumaczeń o oniryczności. Oniryczne motywy to mógł mieć Lynch. Dlaczego? Bo Lynch ma to, czego Jagodzie Szelc zabrakło – talent do tworzenia filmów. Filmów genialnych. W doskonały sposób przeplata w swych dziełach świat rzeczywisty – logikę ze światem marzeń sennych, światem przerażającego koszmaru i światem fantazji. I choć często nie potrafimy jednoznacznie wytłumaczyć tego, co dzieje się właśnie na ekranie, chociaż ile widzów, tyle interpretacji, to nie ukrywajmy, Lynch wciąga nas do swojego świata, a my się temu nie sprzeciwiamy. Nie musimy tu oczywiście ograniczać się do samego Lyncha. Równie dobre filmy w tym klimacie tworzyli chociażby Jan Švankmajer, Takashi Miike, David Cronenberg, Shin’ya Tsukamoto, Nobuhiko Obayashi czy też Andrzej Żuławski.

W filmie Monument wciąż na coś czekamy – na rozlew krwi, na psychopatów, na bunt, na drastyczne zmiany w psychice spowodowane nierównym traktowaniem, na kanibalizm… na cokolwiek. Jednak nie doczekamy się niczego ciekawego. Film miał potencjał, który być może by się sprawdził, jeśli zamiast prawie dwugodzinnego dramatu reżyserka zdecydowałaby się nakręcić krótkometrażowy, maksymalnie 30-minutowy film eksperymentalny. Niestety nie podjęła takiej decyzji.

Advertisement

1. Malowany ptak

Ekranizacja książki Jerzego Kosińskiego Malowany ptak w reżyserii Václava Marhoula zawiodła mnie bezgranicznie. A jest to kolejny już na tej liście film, którego obrazy są wręcz genialne.

Film opowiada historię poniewieranego odrzucanego przez lud, skazanego na tułaczkę po Europie Wschodniej chłopca (Petr Kotlár) niewiadomego pochodzenia, który wyróżnia się swoim wyglądem, przez co skazany jest na wieczne wygnanie, ale także na wrogość i przemoc ze strony niepojmujących jego odmienności prostych ludzi. Jest jak tytułowy malowany ptak, którego inne ptaki zadziobały, obawiając się jego pomalowanych piór.

Advertisement

Dlaczego jestem na nie?

Powieść Kosińskiego (o ile oczywiście on jest jej autorem, bo spór o to trwa do dnia dzisiejszego) napisana jest z perspektywy dziecka. Autor książki pozwala wejść nam w jego umysł, spojrzeć na świat jego oczyma. I choć jest to świat niewyobrażalnie okrutny, pełen przemocy, gwałtów, pozbawiony litości i zrozumienia, to jednak czytając książkę, jesteśmy w stanie choć trochę pojąć, skąd biorą się takie zachowania. Marhoul w swoim filmie podjął się, mam wrażenie, próby pokazania jak największej ilości okrucieństwa, jaka tylko jest możliwa.

Zapominając, że w powieści Kosińskiego, mimo iż bestialstwa nie brakuje, to nie jest ono jedynym elementem przedstawionego świata. I nie, żeby nie było, ja wcale nie jestem z tych, którzy są przeciwni pokazywaniu przemocy na ekranach kina. O ile oczywiście ma to jakiś sens. I owszem, miało to sens i było uzasadnione w takich filmach jak chociażby genialne Salo, czyli 120 dni Sodomy Pasoliniego, Srpskim filmie Spasojevica czy też w Men Behind the Sun w reżyserii Tun Fei Mou, ale tam oprócz nieludzkiej brutalności mamy też ciekawą fabułę, a reżyserzy potrafili przykuć naszą uwagę.

Advertisement

I co z tego, że w filmie Marhoula dane jest nam oglądać te wszystkie zapierające dech w piersiach kadry (zdjęcia Vladimira Smutnego), kiedy jesteśmy, wbrew naszej woli, bombardowani scenami coraz to bardziej okrutnych wydarzeń, dotyczących nie tylko tego biednego, niczemu niewinnego dziecka, ale także innych osób.

Żeby wprawić nas w jeszcze bardziej pesymistyczny nastrój i sprawić, że przygnębienie, jakie czujemy, wzniesie się na jeszcze wyższy poziom, reżyser nie oszczędza nam także brutalnych scen pokazujących cierpienie zwierząt. I wciąż mu mało. Filmów przepełnionych przemocą oglądałam w swym życiu wiele. Jedne mniej, drugie bardziej drastyczne.

Advertisement

Tu jednak w pewnym momencie (właściwie bardzo szybko) zaczęłam mieć serdecznie dość i z niecierpliwością czekałam, żeby ten okropny film jak najszybciej się skończył. A zapewniam, że zdarzało mi się oglądać sceny o wiele bardziej okrutne. Nigdy jednak nie czułam się tak przytłoczona, tak psychicznie zmęczona podczas seansu. A niestety film Marhoula trwa prawie trzy godziny (swoją drogą książka Kosińskiego jest dosyć cienka). I w tych trzech ciągnących się niemiłosiernie godzinach mamy taką dawkę bestialstwa, następującego po sobie raz po raz, że nie dane jest nam ani na chwilę odetchnąć. Stanowczo odradzam.

Advertisement

Absolwentka Filologii Polskiej ze specjalizacją Filmoznawstwo i Teatrologia. Kocha zwierzęta i podróże - ale przede wszystkim nietuzinkowe kino z wszelkich (nawet tych najbardziej abstrakcyjnych) stron świata. Święta Filmowa Trójca: Pasolini, Bałabanow, Kubrick.