A Fistful of Fingers. Najwspanialszy western, jaki nakręcono… w Somerset
Jeśli regularnie czytujecie film.org.pl, musicie znać Edgara Wrighta, brytyjskiego reżysera odpowiedzialnego za Scotta Pilgrima kontra świat i Trylogię Cornetto, na którą składają się: Wysyp żywych trupów, Hot Fuzz – Ostre psy i To już jest koniec (ale nie ten, w którym Michael Cera zostaje wciągnięty do piekła; ten, w którym Simon Pegg i Nick Frost bronią świata przed inwazją z kosmosu). Na przestrzeni ostatniej dekady Wright z obiecującego młodego reżysera przeobraził się w prawdziwego arcymistrza komedii. W przeciwieństwie do większości amerykańskich twórców filmów tego gatunku, którzy stawiają głównie na humor słowny, Wright stara się rozśmieszać widzów za pomocą wszystkich środków filmowego wyrazu. Gagi w jego komediach wynikają z nagłych, zaskakujących transfokacji, odpowiednich zmian oświetlenia, rekwizytów, które pojawiają się w kadrze znikąd, wreszcie – z efektów dźwiękowych doskonale dopasowanych do konkretnych scen.
To, co chyba najbardziej niezwykłe w stylu Wrighta, to umiejętność zamieniania prostych, banalnych scen w małe arcydzieła komedii. Twórca Wysypu żywych trupów nigdy nie kręci w nudny sposób, każdą sekwencję stara się sfilmować tak, by biła z niej reżyserska kreatywność. Wiele jego pomysłów czerpie swoją siłę z odniesienia do klasyki kina gatunkowego, którego Wright jest wielkim miłośnikiem. Weźmy za przykład tak zwany tooling up montage, czyli typową dla kina akcji scenę, w której bohater przygotowuje się do wielkiej walki, przy czym towarzyszy mu zazwyczaj szybki montaż i podniosła muzyka (za wzorzec może posłużyć Commando z Arnoldem Schwarzeneggerem). W Scott Pilgrim kontra świat oglądamy podobną sekwencję, z tą tylko różnicą, że główny bohater nie ostrzy noża, nie ładuje broni i nie maluje sobie na twarzy barw wojennych, ale… zapina kurtkę, zakłada na ręce frotki i niezbyt efektownie zawiązuje buty.
Każdy film Wrighta to po części urokliwy pastisz, z którego bije szczera miłość do kina. W Wysypie żywych trupów reżyser brał na tapetę horror o zombie i łączył go z komedią romantyczną; w Hot Fuzz – Ostre psy przenosił spopularyzowaną przez kino amerykańskie kumpelską komedię policyjną w realia brytyjskiej prowincji i dodawał do tego szczyptę brutalnego horroru; w To już jest koniec nawiązywał natomiast do apokaliptycznego kina science fiction. Choć każdy miłośnik Edgara Wrighta zna te filmy na pamięć, debiut reżysera, A Fistful of Fingers, ciągle jest tytułem bardzo słabo znanym. A szkoda, bo to być może jedyna naprawdę udana parodia spaghetti westernu, jaką kiedykolwiek nakręcono. Popularność filmu ma zresztą szansę się zwiększyć, bo z okazji dwudziestolecia premiery odbyły się dwa pokazy (w Los Angeles i w Prince Charles Cinema w Londynie), niedługo ma się ukazać specjalna edycja na DVD, a sam Wright wydaje się coraz przychylniej patrzeć na swoje młodzieńcze dzieło.
Pozwolę sobie na małą dygresję – londyńskie Prince Charles Cinema to najwspanialsze kino, w jakim kiedykolwiek byłem, i jestem pewien, że gdybym mieszkał w stolicy Wielkiej Brytanii, chodziłbym tam codziennie. Co więcej – nie mam wątpliwości, że zgodzilibyście się ze mną już po jednym spojrzeniu na repertuar. W samym tylko listopadzie skupiające się na szeroko pojętym kinie kultowym Prince Charles Cinema wyświetlało Gremliny (z gościnnym udziałem Zacha Galligana!), Robocopa, Miasteczko Halloween, trylogię Gwiezdnych wojen (tę właściwą oczywiście) i opisywane tu A Fistful of Fingers, w dodatku z prelekcją w wykonaniu samego Edgara Wrighta, który na tę okazję specjalnie przyleciał ze Stanów. Jeśli dodamy do tego fakt, że kino co miesiąc organizuje pokaz The Room Tommy’ego Wiseau, na który można przyjść w odpowiednim przebraniu, by wykrzykiwać pamiętne teksty w stronę ekranu („Anyway, how’s your sex life?”), to otrzymamy obraz miejsca idealnego dla tych widzów, którzy nie odnajdują się ani w multipleksie, ani na retrospektywie dzieł Krzysztofa Zanussiego. I szkoda tylko, że ani jedno takie kino nie funkcjonuje w Polsce.
„Kiedyś trochę się tego filmu wstydziłem. Jeśli dziennikarz podczas wywiadu mówił o Wysypie żywych trupów jako o moim pełnometrażowym debiucie, nie poprawiałem go. Ale teraz jestem już chyba w stanie zaakceptować, że A Fistful of Fingers to mój pierwszy film” – opowiadał podczas prelekcji Wright. Pewien dystans, który reżyser czuł do swojego komediowego spaghetti westernu, jest w pełni zrozumiały. Pierwsza, krótsza wersja A Fistful of Fingers została nakręcona przez Wrighta i jego kumpli na kamerze VHS, kiedy późniejszy twórca Scotta Pilgrima miał zaledwie dziewiętnaście lat. Dzięki pomysłowości i uporowi Wright otrzymał w końcu jedenaście tysięcy funtów od redaktora naczelnego lokalnej gazety (który dzięki wspieraniu młodego twórcy mógł uniknąć podatku) i nieco bardziej profesjonalną kamerę pozwalającą zapisywać obraz na taśmie szesnastomilimetrowej.
Wright nakręcił wówczas coś na kształt nieco mniej amatorskiego remake’u, który później wyświetlono we wspomnianym Prince Charles Cinema i na paru festiwalach. Do głównych ról reżyser zatrudnił głównie swoich kolegów – byli oni w podobnym wieku, więc nie zdziwcie się, że czarny charakter wygląda tu jak licealista – a po skończonych zdjęciach zorientował się, że… ma za mało materiału. „Nie byłem jeszcze profesjonalnym reżyserem, więc nie nakręciłem odpowiedniej liczby scen, by mieć potem z czego wybierać. Żeby dobić do tych siedemdziesięciu ośmiu minut czasu trwania, zrobiliśmy horrendalnie długą czołówkę. Zorientowałem się też, że mam w środku filmu scenę, która rozgrywa się w kompletnej ciemności. Postanowiłem, że w studiu dodamy do niej kilka minut dialogu” – wspominał Wright. Czołówka, choć przygotowana za darmo przez brata Edgara, Oscara Wrighta, który pracował wówczas w Ealing Studios, wygląda naprawdę profesjonalnie i ciekawie nawiązuje do openingu klasyka w reżyserii Sergia Leonego.
https://www.youtube.com/watch?v=1t2Gwa8YWTw
Pomimo niesprzyjających okoliczności i bardzo ograniczonego budżetu Wright nie ma się zresztą czego wstydzić. A Fistful of Fingers to być może jeden z najfajniejszych – obok El Mariachi Roberta Rodrigueza, które powstało za podobne pieniądze – młodzieńczych debiutów lat dziewięćdziesiątych. Fabuła opowiada o żującym cygaretkę, ubranym w ponczo (niespodzianka!) Człowieku-bez-imienia, który postanawia zapolować na bandytę o ksywce The Squint (ucharakteryzowanego na Lee Van Cleefa). Kiedy Squint zabija Easy’ego, konia głównego bohatera (który jest jednocześnie jego najbliższym przyjacielem i… kochankiem), bezimienny kowboj poprzysięga zemstę. Aby wytropić i pokonać przeciwnika, będzie musiał połączyć siły ze spotkanym po drodze Indianinem (granym oczywiście przez młodego, pomalowanego na brązowo Brytyjczyka), wygrać w pojedynku na plucie i do perfekcji opanować strzelanie środkowym palcem (stąd zresztą tytuł filmu, który w wolnym tłumaczeniu można by przełożyć na Za garść faków).
Choć powyższy opis nie brzmi zbyt mądrze (dość powiedzieć, że w napisach końcowych pojawia się informacja: „W trakcie zdjęć nie zraniono żadnych zwierząt. Wszystkie zostały zabite”), A Fistful of Fingers jest czymś więcej niż tylko maratonem licealnych żartów. Edgar Wright wyraźnie inspirował się filmami sygnowanymi przez grupę Monty Python i krótkometrażowymi animacjami z serii Looney Tunes. Gagi w jego debiucie są czasami wyborne, a czasami niezbyt zabawne, ale widać w nich tę reżyserską umiejętność, dzięki której późniejsze filmy Wrighta będzie można zaliczyć do kanonu najwybitniejszych współczesnych komedii, a mianowicie – talent do rozbawiania za pomocą obrazu, dźwięku i nawiązań do innych tytułów, a nie przy użyciu samego dialogu. A Fistful of Fingers to komedia sytuacyjna w pełnym tego słowa znaczeniu. Co więcej, Wright umiejętnie naśladuje charakterystyczne dla Leonego zbliżenia i serie ujęć, by uzyskać komediowy efekt.
Jak na film kręcony przez grupę dzieciaków, w którym najdroższym elementem scenografii była spluwaczka, A Fistful of Fingers prezentuje się zaskakująco urokliwie, a cały seans – mimo kilku dłużyzn w drugiej połowie filmu – mija bardzo szybko. Co ciekawe, Edgar Wright nie jest jedynym twórcą, dla którego A Fistful of Fingers stało się pierwszym przystankiem w drodze do kariery. Wcielający się w Squinta Oli van der Vijer projektuje właśnie pojazdy na planie ósmej części Gwiezdnych wojen (wcześniej pracował między innymi przy Strażnikach Galaktyki i Spectre), a Simon Bowles odpowiadał za scenografię do Zejścia, Dog Soldiers i Eden Lake. Naśladujący Eastwooda Graham Low został niestety nauczycielem, a nie aktorem, ale można go zobaczyć w małej rólce artysty ulicznego w Hot Fuzz.
„Nie chcę wyjść na kogoś, kto chwali się znajomościami, ale Quentin Tarantino powiedział mi kiedyś, że zazdrości mi tak szybkiego startu w zawodzie reżysera. Odpowiedziałem mu, że mógłbym spokojnie poczekać z debiutem jeszcze dekadę, gdyby moim pierwszym filmem miały być Wściekłe psy. Przecież to, obok Obywatela Kane’a, najlepszy debiut w historii kina” – opowiadał podczas prelekcji Wright. Pomimo tego dało się odczuć, że Wrighta całkiem cieszy sala pełna fanów, którzy przyszli obejrzeć na dużym ekranie jego pierwszą pełnometrażową produkcję. To przecież nadal, mimo dwóch dekad od premiery, najlepszy western, jaki kiedykolwiek nakręcono… w Somerset.
korekta: Kornelia Farynowska