5 rzeczy, które nie udały się w MISSION: IMPOSSIBLE – FALLOUT
Na początek podkreślę to, co dla mnie jest oczywiste, ale dla was nie musi być: wciąż mocno sympatyzuję z serią filmów szpiegowskich spod znaku Mission: Impossible. Wciąż uważam ją za jedną z najlepszych serii, nie tylko sensacyjnych, ale serii w ogóle. Wciąż doceniam wkład Toma Cruise’a w rolę Ethana Hunta i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł go zastąpić.
Ale zarazem nie potrafię odwracać głowy, gdy podczas seansu Mission: Impossible – Fallout bombardowany jestem ewidentnymi babolami.
Umówmy się co do jednego. Nie twierdzę, że szósta część to zły film. To dobry film, który niestety nie ustrzegł się błędów. Rolą krytyka jest tych błędów wytknięcie, niestety. Film swoje zarobił, zbiera przy tym wyjątkowo pozytywne oceny recenzentów. I mam wrażenie, że w tej karuzeli zachwytów wszyscy pozostają ślepi na kilka kwestii, które moim skromnym zdaniem mogły zostać lepiej poprowadzone przez Christophera McQuarrie’ego. Oto one.
Uwaga – w niektórych miejscach tekst zdradza istotne elementy fabuły.
Akcja, więcej akcji!
Nie wiem ja wy, ale ja podczas tego dwuipółgodzinnego seansu odniosłem wrażenie, że film nastawiony jest na podkręcenie akcji do niebotycznych rozmiarów, nawet kosztem jej sensu. Dynamizm nowego filmu McQuarrie’ego jest tak duży, że na pewnym etapie staje się to zwyczajnie męczące. Akcja goni akcję w taki sposób, że zarówno bohaterowi, jak i widzowi przed ekranem zaczyna brakować tchu. Gdy już myślisz, że Ethan Hunt w końcu otrzymał od losu chwilę spokoju, wrażenie to przerywa scena, w której szykuje się albo kolejna ucieczka, albo pościg za przybierającym co rusz inną formę celem. I choć wielu z was pewnie uważa to za zaletę, bo przecież “w końcu dużo się dzieje i nie jest nudno”, a wiele z tych scen zostało nakręconych z dużą dozą niewymuszonej spektakularności (co przyznaję), więc tym bardziej nie winno się ich krytykować, to jednak śmiem twierdzić, że stoi to w sprzeczności z dobrymi praktykami kina sensacyjnego. Każdy bowiem wie, że nawet najbardziej widowiskowa akcja wymaga uprzednio podkręconego napięcia oraz przestojów dających widzowi odpowiedni czas do nabrania oddechu. Zbyt intensywna jazda bez trzymanki nie jest ani przyjemna, ani bezpieczna. Odniosłem wrażenie, że w Fallout akcja jest w dużej mierze pretekstowa, gdyż chodzi w niej nade wszystko o efekt wbicia widza w fotel, a nie o popchnięcie fabuły w odpowiednim kierunku.
Misja: Niezrozumiała
Być może byłem w tym dniu zmęczony, ale tym razem nie udało mi się zrozumieć, na czym polega główna misja Ethana Hunta. I przez cały film wiedzy tej nie zdołałem nadrobić, co znacząco utrudniło mi odpowiednie wejście w jego fabułę. Rozwiązania są w tym wypadku dwa: albo faktycznie mój mózg coraz gorzej radzi sobie ze skupieniem uwagi w sytuacjach, gdy w iście “karabinowym” rytmie przedstawiane są złożoności tytułowej misji niemożliwej, albo została ona celowo tak zagmatwana, by odwrócić uwagę od tego, jak mało atrakcyjna jest w istocie. Po wyjściu z seansu zapamiętałem jedynie tyle, że bohater musiał odzyskać pluton, który miał stanowić część bomby, którą z kolei wysadzić chcieli ci “źli”. Tyle. Inne szczegóły zmieniały się na bieżąco, odpowiednio do okoliczności – pojawiał się np. wątek mordercy, niejakiego Johna Larka, którym ponoć miał być Hunt. Mówcie sobie, co chcecie, ale ja pozostanę filmowym pragmatykiem. Jeśli do zrozumienia głównych założeń filmowej przygody, w której uczestniczę, potrzebne jest albo obejrzenie filmu raz jeszcze, albo zajrzenie po seansie do opisu fabuły, to coś tu moim zdaniem działa nie tak. I będę się jednak upierał, że nie jest to skutek mojej nieuwagi, ale niepotrzebnie skomplikowanej konstrukcji fabularnej, mało przejrzystej i mało zachęcającej do uczestnictwa.