Między Heleną Bonham Carter a Vanessą Kirby w tej roli jest spory uskok – tak bym tę sytuację nazwał. Przy czym nie jest to wina aktorek, a raczej twórców, którzy w taki, a nie inny sposób napisali postać Małgorzaty. W wydaniu Carter księżniczka straciła cały swój bunt, podobnie zresztą jak książę Filip, gdy zaczął go grać Tobias Menzies. Niemniej wciąż w Małgorzacie da się zauważyć charakterystyczną dla postaci odgrywanych przez Helenę Bonham Carter psychotyczność, socjopatię i ukryte skłonności autodestrukcyjne. Nieszczęścia w niej znajdziemy całe hałdy, tyle że są one przykryte grubszą warstwą maski, koniecznego pogodzenia z sytuacją, stwardniałą od udawania magmą, która niegdyś mogła spalić każdego, kto odważył się stanąć obok – no właśnie, spalić czy uwolnić?
Jedna z najbardziej obrzydliwych postaci w serii Harry Potter. Na wpół obłąkana, radykalnie oddana Voldemortowi, podobno związana z nim także relacją erotyczną. A zatem idealny materiał do zagrania przez naszą solenizantkę. Wieloletni związek z Timem Burtonem rozwinął u Heleny Bonham Carter zdolności do kreowania mocno surrealistycznych bohaterek, co przydało się w budowaniu osobowości Bellatrix. Nie da się jej polubić, ale się ją pamięta. Jest to wielkie osiągnięcie aktorskie jak na postać z dalszego planu umieszczoną wśród tylu innych artystycznych osobowości. Szkoda, że fabuły poszczególnych odcinków serii o przygodach Harry’ego Pottera nie poświęciły więcej uwagi osobowości Lestrange, jednej z ciekawszych antagonistek tej historii.
Miała ciekawe, nieco psychotyczne hobby. Uczęszczała na różne grupy wsparcia, gdyż uważała, że jest to lepsze niż wyjście do kina, a przynajmniej podczas spotkań można się napić darmowej kawy. Na jednym z takich meetingów poznała głównego bohatera, Narratora, tworząc wraz z nim samonapędzający się mechanizm produkujący masowo urojenia. Marla okazała się materialna do bólu, będąc uzupełnieniem pustego życia osobistego protagonisty. Kto więc, jak nie Helena Bonham Carter, mógł zagrać tak odrealnioną, a równocześnie fizjologicznie namacalną bohaterkę? Brudna osobowość Marli wypada bardzo autentycznie. Kto dobrze zna życie, ten wie, że Marla istnieje w każdym z nas.
Postać stojąca w jednym szeregu z Marlą. Ogarnięta miłosnym szaleństwem kobieta nieszczęśliwa do granic zdrowego rozsądku. Protoplastka romantycznych samobójczyń krzywdzących siebie z powodu w tej samej mierze poważnego, co błahego, jakim zdaje się miłosne niespełnienie rozpatrywane albo w kontekście utraty kogoś niezastępowalnego, albo w perspektywie chwilowego afektu, który potencjalnie może być szybko zastąpiony innym obiektem westchnień. Helena Bonham Carter jeszcze wtedy na dorobku przećwiczyła tą rolą swoje talenty odgrywania osobowości granicznie wręcz zindywidualizowanych, osamotnionych i osaczonych przez własne emocje. Kocham emfazę Szekspira, a w interpretacji Carter uważam za doskonałą.
Sztuką w tej roli było takie zagranie chorej Jane, żeby widz nie poczuł się przytłoczony jej pogarszającym się stanem. Nagminnie w melodramatach o umierających bohaterach zdarza się, że od pewnego momentu można jedynie oglądać i płakać, że w odchodzeniu nie jest zaprezentowane nic, co przyniosłoby jakąś otuchę – widać jedynie CIERPIENIE. W przypadku Jane widać coś innego – chęć posmakowania życia, nie tylko łączącą się z seksem, ale także istotną dla całej jej sytuacji. Choroba uczyniła z Jane osobę niepełnosprawną, lecz nie odebrała jej marzeń, chęci odkrywania świata i potrzeb. Nagminnie zapomina się o tym, gdy portretuje się w filmie osoby niepełnosprawne, stawiając na ckliwość i prowokowanie współczucia u widzów. W przypadku Sztuki latania tak nie jest, zarówno dzięki Helenie Bonham Carter, jak i znakomicie napisanym dialogom, które prowadzi ona z Kennethem Branaghem. Śmiech, ciekawość i odwaga w walce z chorobą także potrafią wzruszać.