5 najbardziej NIEZASŁUŻONYCH porażek finansowych filmów superbohaterskich
Widza nie da się zmusić do tego, aby chciał obejrzeć jakiś film. Brzmi jak banał, jednak w przypadku niektórych produkcji superbohaterskich, które nie spotkały się z zainteresowaniem fanów, chciałoby się wykrzyczeć im do ucha kilka słów reprymendy i zaprowadzić do kina. Które zatem filmy superhero odniosły spektakularne fiasko w box offisie, a na nie kompletnie nie zasługiwały?
„Punisher: Strefa wojny”
To jest najbardziej nietypowy przykład na tej liście (dlatego jest pierwszy), ponieważ Punisher: Strefa Wojny w porównaniu do reszty stawki ma naprawdę mały budżet (36 mln $), a zarobił… jeszcze mniej, bo 10 mln $. I to się nazywa niezła klapa, prawda? Uważam, że gdyby ten film otrzymał odpowiedni marketing i promocję, współcześnie byłby zupełnie inaczej odbierany. Dlaczego? Jesteśmy bowiem w momencie, gdzie kino gatunkowe ma swoisty renesans – twórcy świadomie bawią się z konwencją krwistej eksploatacji, sięgają pełnymi garściami do kina klasy B. Wspomnieć tylko ostatnie hity jak Sisu, czy nawet polski Dzień Matki. Fabuła jest tutaj tylko pretekstem do krwawej jatki. Ten Punisher z nieodżałowanym Rayem Stevensonem w roli głównej, doskonale wie, czym jest, nie bawi się w wydumane dramy i ambicje, tylko serwuje właśnie wspomnianą krwistą jatkę. I tak, uważam, że Bernthal jest moim Frankiem Castle, jednak Stevenson jest najbliższy komiksowemu pierwowzorowi. No i ten film ma pięknie pokiereszowanego Jigsawa. Za to należy się punkcik wyżej w skali bycia cool.
Podobne:
„The Suicide Squad”
Film Jamesa Gunna w mojej opinii powinien zgarnąć całą uwagę i miłość fanów kina superbohaterskiego. Uwielbiam go. Niestety, tak się nie stało i produkcja odniosła smutne fiasko – przy budżecie 186 milionów $ zgarnęła liche 168,7 mln $. Do dziś nie mogę tego przeżyć, chociaż rozumiem trochę, dlaczego tak się stało. Film wpadł najprawdopodobniej w swoistą pułapkę, którą… sam na siebie założył. James Gunn przewrotnie użył tego samego tytułu, co ogólnie zjechana przez widzów i krytyków produkcja Ayera sprzed kilku lat. Nie wiem, czy ludzie przypadkiem nie pomyśleli, że to… ten sam film. A film Gunna to złoto, mithrill i adamantium w jednym. W mojej ocenie znajduje się tylko oczko niżej od… genialnego serialu kontynuującego wątki tutaj rozpoczęte, czyli Peacemakera. The Suicide Squad to produkcja, która wie, czym chce być, jest konsekwentna i bezkompromisowa. A to rzadkość w DC. Największą siłą twórcy Strażników Galaktyki jest… miłość. Zabawnie to brzmi w perspektywie tego, że brutalność wylewa się tu z ekranu. To prawdziwa krwista orgia, przy której Tarantinowskie fontanny posoki to momentami zaledwie delikatna mżawka i niewinne niemowlęce pluski. To dziwne, ale pod względem estetycznym właśnie do filmów mistrza Quentina dostrzegam w Legionie największe podobieństwo. Jednak przy jednoczesnej campowości i celowym kiczu, ta brutalność nie wychodzi do końca spójnie z całością. To jeden z tych wspomnianych mankamentów produkcji DC – groteskowość, humor, niemal rubaszność często zderzają się z baaardzo mocno eksponowanym okrucieństwem i czasem to minimalnie zgrzyta. Taki był jednak cel sam w sobie, więc jest to kwestia subiektywnej estetyki. O jaką miłość zatem mi chodzi? A o miłość do postaci, do świata i historii. Widać, że Gunn i twórcy pokochali swoich bohaterów, bardzo dobrze ich rozumieli i odczytali. Mierzyli się z trudnym zadaniem – większość z nich musieli naprędce wprowadzić na ekran, na ekspozycję nie było czasu, pozostawili zatem sporo przestrzeni widzom. I to szanuję, to uwielbiam. Większość istotnych rzeczy na temat bohaterów dowiadujemy się na podstawie ich zachowań, sposobu prowadzenia dialogów. Jest ich mnóstwo, a większość odnajduje swój moment na to, by błyszczeć. Nawet Milton, którego trzeba wielbić.
„Eternals”
To najprawdopodobniej największa porażka Marvela w historii – wpływy w box office wyniosły „zaledwie” 402,1 mln $, przy budżecie rzędu 236 mln $. Do tego negatywne oceny, które uderzają w film Chloé Zhao niemal tak mocno jak pięść Gilgamesza. I z tego powodu mi smutno, bo ta historia na to nie zasługuje, chociażby za ambicje, śmiałość przedsięwzięcia i świadomość kulturową. Film twórczyni oscarowego Nomadland swoje doświadczenie kinowe zdobyła przede wszystkim w kinie arthouse’owym i to widać w jej filmie – zrobiła go z niekłamaną miłością, a przy tym zapragnęła czegoś więcej, niż to, co w standardzie oferuje nam każda produkcja MCU. Niestety, za to sporo wycierpiała. Widzowie w większości nie kupili tego, co chciała zaprezentować światu. Zupełnie jak Rian Johnson w przypadku Ostatniego Jedi. Może by było łatwiej, gdyby udało jej się osiągnąć sukces na wszystkich polach – fabuły, postaci, klimatu i kreacji świata. Bez wątpienia udały się jej dwa ostatnie aspekty – to jest po prostu piękny film z niesamowitym światem i olśniewającą panoramą historyczno-kulturową. Gorzej z fabułą, postaciami i konsekwencją, bo ich nie jestem w stanie wybronić. Czy jednak Eternals zasługuje na to, aby być traktowane jak najgorszy film MCU? Z pewnością nie.
„Incredible Hulk”
Jeden z najtrudniejszych do obronienia filmów w tym zestawieniu. Bo Incredible Hulk balansuje na granicy bycia naprawdę złą produkcją (kiepski Norton jako Banner, to fatalne CGI Hulka, leniwa fabuła i tempo) a kawałem całkiem niezłego, pozbawionego większych ambicji widowiska. Ja dostrzegam w niej sporo dobra. Produkcja ma świetnego Abominationa, w którego wciela się Tim Roth, urzekającą Liv Tyler, ciekawie też buduje stawkę i zarysowuje dramat Bruce’a. Potyka się wielokrotnie w kwestiach prowadzenia tych wszystkich elementów, bo widać, że formuła kina superbohaterskiego w stylu MCU dopiero tu raczkowała. Niemniej pamiętam, że bawiłem się momentami jak na karuzeli. Wydaje mi się, że brak sukcesu kasowego (150 mln $ budżetu przy 264 mln $ przychodu) to wynik… pewnego zamieszania, braku kontynuacji filmu Anga Lee i recastu głównego aktora.
„Flash”
To chyba najbardziej spektakularna porażka kina superbohaterskiego ostatnich lat. I przy okazji wielce niezasłużona. Solowy film o Barrym Allenie aktualnie zarobił niecałe 103 miliony $, a minęły już trzy tygodnie od premiery. Budżet produkcji to jakieś 200 mln $, także nie ma już szans nawet na zwrot kosztów. Szkoda, bo Flash ma swoje problemy, jednak dostarcza sporo czystej rozrywki i rozumienia postaci. Na czele stawki świetnie zbudowanych bohaterów stoją Kara Zor-El i obydwaj Batmani grani przez Bena Afflecka i Michaela Keatona. Batffleckowi towarzyszy jakiś żal i smutek, bo widać, że on po prostu był dobrym Mrocznym Rycerzem, który jednak miał pecha i trafił na kiepski moment w DC. Ale Keaton! Oj, to jest sama radocha. Jeden z fajniejszych powrotów w historii kina superhero. Może i Burtonowski Gacek kompletnie nie pasuje do świata przedstawionego, w którym się znalazł we Flashu, ale aktorsko Keaton wygrywa tu wszystko. To inna półka aktorska i potwierdzenie ostatnich słów – jego Bruce Wayne jest tym najbardziej pomylonym ze wszystkich inkarnacji Mrocznego Rycerza. Czy oprócz dania fajnych bohaterów, Flash dostarcza coś więcej? Tak. Może i fabularnie film Muschettiego bywa poszatkowany – to jakby… trzy filmy w jednym, gdzie zwłaszcza trzeci akt jest totalnie odklejony od reszty. Jednak daje sporo radości. I tak, jest w nim sporo zła – nierówne tempo, różnego poziomu humor, brak dyscypliny, PASKUDNE CGI uwierają kubki smakowe niemal przez cały film, są jednak… nieco różne w każdej jego części. To fakt. Jednak kiedy wkracza na scenę Ezra Miller, któremu można i trzeba wypominać to, co złego robi w życiu, ale nie można podważać talentu, to wiemy, że jest we Flashu serducho. Ba! Nawet w dwóch Flashach! I to koncertowo, różnorodnie odegranych przez jednego aktora. Wydaje mi się, że źródeł tej porażki jest kilka – brak ogólnego zaufania do filmów DC (Shazam! Gniew Bogów również nie oczarował), niechęć do Millera, świadomość tego, że ta historia to jest finał, nic dalej nie będzie kontynuowane. Na tym Flash cierpi, bo ma naprawdę dużo do zaoferowania jako synteza popkultury, (dosłownie) zabawa z formułą znaną z BTTF, gdzie easter eggi mają konkretną funkcję, są momentami podane naprawdę fajnie. No, tylko do pewnego momentu. Bo finału nie sposób bronić. Czy to jest powód, by ponieść aż takie fiasko, na jakie się zapowiada? Śmiem twierdzić, że nie.