search
REKLAMA
Artykuł

PÓŁ ŻARTEM, PÓŁ SERIO. Legenda wiecznie żywa

Karol Barzowski

27 czerwca 2016

REKLAMA

poster

Marilyn Monroe odeszła w 1962 roku. Minęło już ponad 50 lat, a więc teoretycznie więcej niż dwa pokolenia. Wydawać by się mogło, że pamięć o niej powinna gasnąć – film rozwija się i stale sprzedaje nam nowe obiekty kultu. Nie da się jednak ukryć, że ich żywot jest krótkotrwały. Rok, dwa lata wielkiej popularności, czasem może i dziesięć, ale żeby pół wieku? Trudno dziś to sobie wyobrazić. Gwiazda Marilyn Monroe po tylu latach wciąż świeci zaś pełnym blaskiem. Słyszał o niej przecież każdy – to w końcu najsłynniejsza blondynka świata. Jej przedwczesna śmierć tylko umocniła ten mit. Aktorka nie starzała się na naszych oczach, nie wycofywała powoli z blasku reflektorów, oddając pola młodszym i piękniejszym rywalkom. Po prostu odeszła. Legenda ekranu, jaką była, przetrwała zaś w nienaruszonym stanie.

MARILYN DO POTĘGI

Upływ czasu zostawiający ślady na urodzie jest niestety bolesną traumą wielu gwiazd filmowych oraz nieodwracalnym czynnikiem prowadzącym do upadku ich mitu. To smutna i gorzka prawda – próby walki z tym co naturalne i nieuniknione najczęściej kończą się zaś jeszcze gorzej. Przekonać można się było o tym choćby podczas ostatniego rozdania Oscarów, na którym pojawiła się  Kim Novak, seksbomba lat pięćdziesiątych. Ponaciągana we wszystkie strony twarz gwiazdy Zawrotu głowy może i nie wyglądała na 82 lata, ale niemal nie poruszała się i po prostu straszyła. Marilyn z kolei na zawsze pozostanie zjawiskową pięknością. To między innymi dlatego jest ona prawdziwym fenomenem. Myśląc o niej, mamy przed oczami oblicze utrwalone na obrazach Andy’ego Warhola. Przypomina się wtedy ponętna blondynka w różu śpiewająca o tym, że diamenty są najlepszym przyjacielem kobiety albo scena podwiewania sukni ze Słomianego wdowca. Dla mnie jednak pierwszym skojarzeniem z Monroe jest zawsze Pół żartem, pół serio – moim zdaniem mamy w nim do czynienia z Marilyn do potęgi. Nigdy wcześniej ani później nie była ona tak piękna, tak zabawna, tak urocza i przede wszystkim tak dobra aktorsko jak w tym filmie. Jest to właściwie produkcja bezbłędna, a Monroe jest jednym z jej podstawowych atutów. Naprawdę trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego w roli Sugar Kowalczyk – grającej na ukulele Polki, której zawsze trafia się gorzki koniec lizaka. To bez wątpienia jej najlepsza kreacja, prawdopodobnie najlepszy film z jej udziałem, a może i… najlepsza komedia w historii.

promocyjne1

Pół żartem, pół serio miał swoją premierę równo 55 lat temu – 29 marca 1959 roku pokazano go szerokiej publiczności w nowojorskim The New Loew’s State Theater. Czerwony dywan, limuzyny, błyskające flesze, opatulona białym futrem Monroe rozsyłająca uśmiechy do fotografów oraz… atmosfera wielkiego sukcesu. Film Billy’ego Wildera, choć na swój kultowy status pracował latami, już w roku powstania uchodził za bardzo udany zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym.

Niewielu jednak wie, że jego pierwszy pokaz próbny zakończył się klapą. Seans testowy zaplanowano w Bay Theatre w Pacific Palidsades (ekskluzywna dzielnica Los Angeles) razem z dramatem psychologicznym Nagle, zeszłego lata. Konserwatywna publiczność w średnim wieku, dodatkowo przytłoczona ciężką atmosferą filmu Josepha L. Mankiewicza, zupełnie nie kupiła komediowego tonu Pół żartem, pół serio. W pełnej sali na 800 miejsc śmiała się ponoć tylko jedna osoba, którą później okazał się być Steve Allen – komik, osobowość telewizyjna i pierwszy prowadzący legendarnego programu The Tonight Show. Choć wszyscy aktorzy spodziewali się ostrych cięć w montażowni, a może nawet i dokrętek, Wilder był pewien swojego filmu – usunął z niego tylko jedną krótką scenę, a następnie pokazał go w Westwood, dzielnicy zamieszkiwanej głównie przez studentów. Tym razem publiczność śmiała się od pierwszej do ostatniej minuty seansu i można powiedzieć, że dzieje się tak do dziś. Pół żartem, pół serio jest bowiem filmem, który – tak samo jak jego główna gwiazda – nie starzeje się. Oglądany po tylu latach wciąż zapewnia świetną rozrywkę, a w wielu krajach (m.in. w Polsce) wprowadzany jest ponownie do kin.

1000043851

DWAJ FACECI W DAMSKICH CIUSZKACH

Inspiracją dla filmu była niemiecka komedia Fanfaren der Liebe opowiadająca o dwóch biednych muzykach, którzy przebierają się, aby dostać zatrudnienie w różnych orkiestrach (np. w orkiestrze afrykańskiej wśród czarnoskórych lub cygańskiej). Dostają się też do zespołu kobiecego i ten właśnie wątek zainteresował Wildera. Wraz ze scenarzystą I.A.L. Diamondem postanowił jednak dodać do tego motyw gangsterski – główni bohaterowie Pół żartem, pół serio zakładają kobiece kostiumy, ponieważ byli świadkami mafijnej egzekucji. Wiedząc, że są ścigani przez gangsterów, wstępują do żeńskiego zespołu jazzowego jadącego na tournee do Miami. Postać szefa gangu Spatsa Colombo wyraźnie nawiązuje do Ala Capone, zaś samo morderstwo do złudzenia przypomina tzw. Masakrę w Dniu Świętego Walentego 1929 roku. Potem jednak mamy do czynienia już z czystą fikcją, a może nawet abstrakcją. Joe i Jerry (przemianowani na Josephine i Daphne) dobrze odnajdują się w zespole, nie wzbudzają niczyich podejrzeń, a nawet zaprzyjaźniają się z Sugar – głupiutką, acz dobroduszną Polką mającą słabość do alkoholu oraz nieodpowiednich mężczyzn. Należałoby dodać, że grana przez Monroe wokalistka jest też niezwykle atrakcyjna i Joe szybko się w niej zakochuje…

Od tej chwili historia zaczyna się oczywiście komplikować. Każdy prowadzi tutaj jakąś grę. Joe za dnia wciela się w saksofonistkę Josephine, a wieczorami udaje milionera, próbując zawrócić w głowie Sugar. Ona sama, licząc, że mąż milioner pomógłby jej wyjść na prostą, ucieka się do różnych kłamstewek, przedstawiając wyidealizowaną wersję swojej osoby. Jerry zaś (a raczej Daphne) staje się obiektem zainteresowania prawdziwego bogacza przebywającego w tym samym hotelu, co orkiestra. Jeśli dodać do tego, że wkrótce przyjeżdża tam także gang Colombo… Tak, w filmie dzieje się całkiem sporo – dynamiczność fabuły to jedna z głównych zalet Pół żartem, pół serio. W kilku momentach film przypomina wręcz farsy braci Marx.

3

To typowa komedia pomyłek wzbudzająca salwy śmiechu nawet przy wielokrotnych seansach. Scenariusz być może zahacza miejscami o absurd, jednak nie mamy tu do czynienia z wydłużonym do dwóch godzin żartem na temat dwóch facetów przebierających się w damskie ciuszki. Film ma świetne cięte dialogi, a niektóre z jego one-linerów przeszły do historii kina. To przede wszystkim one, a nie humor sytuacyjny sprawiają, że podczas oglądania „Pół żartem, pół serio” można popłakać się ze śmiechu. Nieźle prezentuje się też warstwa muzyczna zapewniana przez śpiewającą Monroe, która może nie była wybitną wokalistką, ale zawsze dobrze rozumiała o czym śpiewa i potrafiła te słowa sprzedać („I Wanna Be Loved By You” z pewnością niejeden z widzów odebrał osobiście). Pół żartem, pół serio to jednak przede wszystkim kreacje aktorskie. Tony Curtis, Jack Lemmon i Marilyn Monroe to idealnie dobrany tercet, który świetnie prezentuje się na ekranie. Każde z nich dostaje szansę, by rozbłysnąć i każde wykorzystuje ją najlepiej jak tylko można.

NARODZINY GWIAZD

Joe, Jerry i Sugar to dziś postaci kultowe, zresztą tak jak i cały film. Mimo wielu innych sukcesów na koncie, role te stały się dla wszystkich aktorów wizytówką kariery. Żadne z nich nie było jednak pierwszym wyborem reżysera. Na etapie tworzenia scenariusza Wilder w głównych rolach widział Danny’ego Kaye’a i Boba Hope’a. Dopiero później stwierdził, że wolałby, aby przynajmniej jeden z aktorów był młodszy. Kojarzył Lemmona, ale dopóki nie spotkał go osobiście, nie brał go pod uwagę. Wypatrzył go jednak jedząc kolację w restauracji. Podszedł do jego stolika, zapytał czy mógłby zająć mu chwilę, po czym w ciągu kilkunastu sekund streścił cały film. Na koniec zaznaczył: „Oczywiście przez niemal cały czas będziesz przebrany za kobietę. Pasuje ci?”. Oszołomiony Lemmon miał odpowiedzieć jedynie „OK”. Później rolę dostał Curtis, który wywarł wrażenie na Wilderze swoim występem w „Słodkim zapachu sukcesu”. W Sugar wcielić się miała zaś znana z musicali Mitzi Gaynor.

img014

REKLAMA