„Życie jest najmocniejszą historią”. Wywiad z TOMASZEM TYNDYKIEM, aktorem z „Matek pingwinów”
Matki pingwinów to obecnie jedna z najpopularniejszych rodzimych produkcji platformy Netflix. Serial opowiadający o zmaganiach matek i ojców dzieci z niepełnosprawnościami dostrzegli już nie tylko polscy widzowie, ale i krytycy z całego świata. Jedną z głównych ról w produkcji Klary Kochańskiej-Bajon i Jagody Szelc odgrywa Tomasz Tyndyk – aktor teatralny, filmowy i telewizyjny oraz utalentowany fotograf. O jego postaci w Matkach pingwinów, aktorskich inspiracjach i wielu życiowych pasjach porozmawiała z aktorem Mary Kosiarz.
Mary Kosiarz: Tomku, po pierwsze: gratuluję Ci najnowszej roli Jerzego w serialu Matki pingwinów! To projekt dosyć nietypowy i przełomowy, bo jako jeden z nielicznych w Polsce opowiada historie rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. Dosyć oczywiste wydaje się więc pytanie: co Ty wyniosłeś z tego doświadczenia, właśnie pod względem pracy z dziećmi atypowymi?
Tomasz Tyndyk: Na planie było z nami mnóstwo dzieci z różnymi trudnościami, niełatwymi historiami. Ja zaś pochodzę z takiego pokolenia, w którym te tematy były ukrywane – pamiętam, że w szkole podstawowej dzieci z niepełnosprawnościami bardzo szybko znikały z pola widzenia, przenoszono je do innych placówek. Dlatego na początku naszej pracy byłem z tym tematem nieoswojony. Dzięki Matkom pingwinów po prostu przestałem się tego bać i zobaczyłem, jak dużą wartością jest różnorodność i otwartość na siebie nawzajem. Na początku myślałem, że nie będę umiał się zachować, zrobię coś niepożądanego, popełnię przy tych dzieciach jakąś niestosowność. Ale nasze spotkania zbliżyły mnie do osób z niepełnosprawnościami i uświadomiły mi, że nie powinienem mieć w sobie takiej lękowej postawy. Teraz myślę, że wystarczy być po prostu wrażliwym, uważnym i funkcjonować zupełnie normalnie. Wiadomo, że jest to niemałe wyzwanie i ciężka praca, ale pozbawiła mnie ona tego nieprzepracowanego lęku.
Mary Kosiarz: Myślę, że nie tylko Ciebie. W końcu wokół Waszego serialu mnóstwo się teraz dzieje – „New York Times” wyróżnił Matki pingwinów jako jeden z najlepszych seriali 2024 roku. Jak Ty się czujesz z tym, że tyle się w tej chwili o Was mówi?
Tomasz Tyndyk: Ja chyba nigdy w życiu nie przeżyłem jako aktor uderzenia właśnie na taką skalę. W pierwszych dniach było to dla mnie bardzo ciężkie. Premiera na platformie streamingowej jest czymś zupełnie innym niż premiera w teatrze czy w kinie. Inaczej rozkłada się energia widza – jednego dnia wszyscy dostają serial na swoje telefony i każdy może zrobić z tym, co tylko chce. W związku z tym dużo większa jest ta odpowiedź i reakcja wirtualna. Mimo tego, że dostałem właściwie same wspaniałe wiadomości, nie doświadczyłem też w ogóle hejtu, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, czułem się tym wszystkim mocno przebodźcowany i nie umiałem sobie z tym poradzić. Dopiero potem dotarło do mnie, że osiągnęliśmy sukces, chociaż przyznam, że nie znoszę tego słowa. My też na planie w ogóle nie myśleliśmy w takich kategoriach. Praca z dziećmi atypowymi odciągała nas od takiego podejścia, jakie zazwyczaj ma się podczas kręcenia – ja na przykład ani razu nie poszedłem zobaczyć w podglądzie, jak wyszła nam dana scena. Odizolowałem się od tego aktorskiego ego na rzecz improwizacji i budowania relacji z dzieciakami. Dlatego ten ostateczny sukces był oczywiście wielką dawką dobrej energii, ale przez chwilę był dla mnie przytłaczający. Nigdy nie goniłem za popularnością, a teraz po raz pierwszy, chcąc nie chcąc, ją otrzymałem i było to trudne. Piękne, miłe, nowe, ale trudne.
Mary Kosiarz: Barbara Wypych, czyli serialowa Ula, wspominała mi, że świetnie pracowało się z Tobą na planie i uważa Cię za wspaniałego aktora. Trudne jest dla Ciebie przyjmowanie takich słów?
Tomasz Tyndyk: To byłoby pewnie nieco dziwne, gdybym jako aktor nie umiał przyjmować takich komplementów. Akurat przy okazji Matek pingwinów oprócz tego, że ludzie chwalili mnie za moją rolę, opisywali też swoje życie, dzielili się własnymi historiami, utożsamiali się z moim bohaterem pod wieloma względami. Ja jestem jednak tylko aktorem, żadnym uzdrowicielem dusz, ale mimo wszystko ten zawód ma w sobie taką nutkę terapeutyczną, misyjną. Przez pierwsze dni, kiedy było mi z tym ciężko, wyobrażałem sobie siebie jako np. Beatę Kozidrak, która dostaje w końcu tysiące listów, ludzie utożsamiają się z jej tekstami, miłościami. Kiedyś było to dla mnie obce, a teraz zrozumiałem, że takie rzeczy naprawdę się wydarzają i są szczere. Niełatwo jest ocenić samego siebie, ale pomyślałem sobie, że musiałem wykonać moją pracę prawdziwie, z sercem, skoro ta fala komentarzy jest tak silna. Myślę, że umiem przyjmować komplementy i chciałbym też przy okazji skomplementować wszystkie moje koleżanki i wszystkie dzieci z planu, bo świetnie mi się z nimi pracowało i było to zrealizowane na najwyższym poziomie.
Mary Kosiarz: Skupmy się na moment na Twojej postaci – Jerzym, który jest bohaterem bardzo złożonym. Jest samotnym rodzicem, straumatyzowanym po części przez brak akceptacji, m.in. ze strony swojej matki granej przez Krystynę Jandę. Ale pojawia się u niego na pewnym etapie fabuły także uczucie romantyczne, przed którym sam bardzo się broni. Pośród tych wszystkich rzeczy, kim on jest tak naprawdę dla Ciebie?
Tomasz Tyndyk: Kiedy kręciliśmy serial, nie miałem zbyt jasnego obrazu tej postaci. Raz to była walka o córkę i romantyczne uczucie, którego Jerzy bardzo pragnął, a innym razem próba przeciwstawienia się apodyktycznej matce. Ale co ostatecznie można z tego wyciągnąć? Dopiero po obejrzeniu całości przyszła do mnie taka myśl, która naprowadziła mnie na trop, kim dla mnie jest Jerzy. Pojawiła się we mnie refleksja, że tu chodziło o pewne przebudzenie. Jerzy jest mężczyzną, który działa jak automat, mierzy się z wieloma wyzwaniami i wszystko robi na 100%. W końcu jednak się buntuje, siada przed matką, wchodzi z nią w polemikę i w konsekwencji wreszcie wybiera siebie. Uczucie do córki jest u niego niezwykle silne, przepiękne, ale przy tym on blokuje sobie możliwość przyjmowania także innych dobrych rzeczy. Tak więc ta postać w pewnym momencie się przebudza, co może być bardzo inspirujące. Dostawałem nawet wiadomości od osób, które pisały, że też chciałyby swoim rodzicom powiedzieć w twarz to, na co odważył się Jerzy. I to jest w tym wszystkim niezwykłe.
Mary Kosiarz: Pozostając zatem przy tych pięknych rzeczach – pamiętasz najpiękniejszy dzień czy moment na planie?
Tomasz Tyndyk: Tam były same piękne momenty (śmiech). Czuliśmy się tam jak na jakimś obozie czy szalonej kolonii z dzieciakami. Najbardziej pamiętam chyba dzień, w którym graliśmy scenę zaginięcia mojej ekranowej córki, Helenki. Prawdziwe mamy tych wszystkich dzieci zazwyczaj były z nami na planie i po tym, kiedy obejrzały na podglądzie tę dramatyczną scenę, podeszły do mnie i zaczęły płakać. Mówiły, że tak pięknie to zagraliśmy, że tam jest widoczna wielka miłość. Ja sam podczas wielu scen się wzruszałem nie dlatego, że tak kazał scenariusz, ale to się działo we mnie autentycznie. Trudno wybrać jeden szczególny moment, bo samo obserwowanie Amelki, mojej głównej ekranowej partnerki, jej siły i zaangażowania w swoją bohaterkę było dla mnie niespotykane i wyjątkowe. Nie chcę też nie wiadomo jak idealizować naszej pracy, ale bardzo motywowało nas to, że opowiadamy o środowisku, które jest pomijane, niezaopiekowane, nieposiadające swojej reprezentacji na ekranie. Zdecydowałem, że wchodzę w to na maksa i nie chcę żadnych ograniczeń.
Mary Kosiarz: Słyszałam kiedyś, że aktorom na co dzień związanym z teatrem ciężko odnaleźć się na planie zdjęciowym, bo przed kamerą jesteście w jakimś stopniu właśnie ograniczeni. To prawda?
Tomasz Tyndyk: Kiedyś mi się wydawało, że istnieje wiele różnych rodzajów aktorstwa. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Wiadomo, że w filmie niektóre środki muszą być zminimalizowane, ale główna różnica polega na tym, że w teatrze wszystko, co robisz, jest powtarzalne. Musisz wypracować w sobie mechanizm, który pozwoli ci odgrywać codziennie nawet najtrudniejsze sceny. Ale na planie masz świadomość, że odegrasz to raz i prawdopodobnie nigdy już do tej sceny nie wrócisz. Masz ostateczną szansę, żeby zrobić to dobrze. Przy okazji Matek pingwinów wcale nie założyłem sobie, że będę grał mniej intensywnie tylko dlatego, że jestem w serialu. W życiu też reagujemy nieraz w sposób wygórowany, teatralny, dlatego wcale nie oczekiwałem od siebie zmiany podejścia do pracy. Chociaż tak jak mówiłem, samego siebie trudno ocenić, bo i tak jak oglądałem swoje sceny, za każdym razem trochę się biczowałem – tu mogłem zrobić coś lepiej, tu mocniej. Ale uznałem, że w tym wszystkim, co zrobiliśmy, moja ocena jest najmniej istotna.
Mary Kosiarz: Jesteś człowiekiem wielu talentów – rozwijasz się zarówno w teatrze, w filmie, jak i fotografii. O jakim Twoim talencie jeszcze nie wiemy?
Tomasz Tyndyk: Moim ukrytym talentem byłby sport, gdybym zaczął go uprawiać w odpowiednim momencie. Ale przez to, że przez długi czas byłem leniem, teraz nie przychodzi mi to z łatwością. Uwielbiam sporty, w których chodzi o wytrwałość, walkę z samym sobą. Gdybym w dobrym czasie to odkrył, dałoby mi to dużą satysfakcję.
Mary Kosiarz: Wspominałeś w jednym z wywiadów, że Matki pingwinów to twój najbardziej komercyjny projekt i nie miałeś w trakcie kariery do czynienia z czymś takim. Ciekawi mnie, czy w wolnym czasie też oglądasz czasem typowo mainstreamowe tytuły? Co sam dla siebie ogląda Tomasz Tyndyk?
Tomasz Tyndyk: Pewnie, że zdarza mi się oglądać takie komercyjne tytuły, ale zazwyczaj jestem jednak wybredny. Wiele lat temu przestałem być fanem amerykańskiego kina. Nie fascynują mnie już Oscary, w każdym razie nie tak, jak w czasach młodości. Lubię kino awangardowe, artystyczne, mocne, nawet trudno mi to sklasyfikować do jednego gatunku. Takie typowo rozrywkowe filmy oglądam czasem ze znudzenia, zmęczenia, ale jeżeli wybieram się już na seans do kina, potrzebuję mocnych emocji. Z kolei czytając scenariusz do Matek pingwinów, mimo że czułem, jak bardzo komercyjny jest to projekt – w ogóle mi to nie przeszkadzało. Miałem świadomość, że jeżeli chcemy dotrzeć do jak najszerszej publiczności, kino artystyczne by nie zadziałało. Kiedy przeglądałem różne recenzje, w których pisano, że „polukrowaliśmy” trochę rzeczywistość, też nie robiło to na mnie wrażenia, bo liczyło się to, żeby jak najwięcej ludzi się z tym zetknęło i podobnie jak ja przestało się tych tematów bać. Wiesz, ten serial cały czas się mieni – wątki rodem z Seksu w wielkim mieście przeplatają się z takimi scenami, po których nie możemy znaleźć sobie miejsca. Kino ma niesamowitą zdolność odwzorowywania prawdziwego życia, i przy okazji tego serialu czasami ma się wrażenie, że to bardziej dokument niż fikcja. Więc najważniejsza jest dla mnie właśnie ta prawda, która nie oszczędza widza.
Mary Kosiarz: W swojej biografii, jeżeli miałaby kiedyś powstać, czemu poświęciłbyś najwięcej miejsca? Teatrowi? Kinu? Fotografii? Może właśnie temu nieodkrytemu talentowi, o którym mówiłeś?
Tomasz Tyndyk: Żaden świat fantazji w kinie czy w teatrze nie dostarcza tyle rollercoastera co prawdziwe życie. Życie jest najmocniejszą historią. Nie wiem, czy chciałbym się tak uzewnętrzniać i pisać autobiografię, ale tak – życie to jest najintensywniejszy film.
Mary Kosiarz: Zdaję sobie sprawę z tego, że być może nie uzyskam odpowiedzi na to pytanie, ale fani Matek pingwinów pewnie niecierpliwie oczekują tej deklaracji. Możesz zdradzić cokolwiek o tym, czy planujecie powrót w 2. sezonie?
Tomasz Tyndyk: Nie chodzi nawet o to, że nie mogę zdradzić, ale ja tak naprawdę nic nie wiem! Osobiście jestem bardzo otwarty na powrót do tej historii. Matki pingwinów może i zaczynają się dynamicznie i rozrywkowo, ale z każdym kolejnym odcinkiem robi się dużo poważniej i te wszystkie historie są bardzo głębokie. Jest co rozwijać i czemu się dalej przyglądać. To było naprawdę niesamowite doświadczenie i byłoby wspaniale, gdyby się powtórzyło.