Wywiad z ŁUKASZEM KOŚMICKIM. “W KLANGORZE urzekła mnie bardzo prawdziwa historia”
Rozmawiamy z Łukaszem Kośmickim, reżyserem serialu Klangor emitowanego w Canal+.
Marcin Kempisty: W którym momencie pojawił się Pan w projekcie Klangor?
Łukasz Kośmicki: Dołączyłem do zespołu już po powstaniu pierwszego projektu scenariusza, autorstwa Kacpra Wysockiego, który powstał w trakcie warsztatów CANAL+ Series Lab. Dostałem propozycję od producentów, Piotra Dzięcioła i Łukasza Dzięcioła, przeczytałem scenariusz i na tyle mi się spodobał, że od razu chciałem wyreżyserować całość.
Jak duży wpływ miał Pan na scenariusz?
Autor scenariusza jest oczywisty. Moim zadaniem, jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, było wyłapanie, co można byłoby rozwiązać na ekranie lepiej. Nie chodzi o wytykanie błędów, tylko o poprawki. Kacper jest na tyle otwartym człowiekiem, że zgodził się i chciał ich dokonywać. Poszukiwaliśmy więc, między innymi, właściwych motywacji dla danych postaci – zastanawialiśmy się, w którym momencie ich zachowania są nieidealne albo nieumotywowane, by móc to zmienić. Wszystko po to, żeby wejść na plan zdjęciowy z maksymalnie gotowym tekstem. Chociaż nie ukrywam, że lubię też rodzaj lekkiej improwizacji z aktorami. Mimo przygotowań zawsze jest element, do którego można podejść na nowo, co daje scenie pewien powiew świeżości. Wierzę, że to daje dobrą energię.
Ośmioodcinkowy serial jest jednak bardzo detalicznie rozpisaną strukturą, w której wszystko musi się zgadzać od początku do końca. Istnieje w ogóle jakaś przestrzeń do tego, żeby chociaż trochę improwizować?
Takiej przestrzeni jest bardzo dużo. Dotyczy ona m.in. reakcji bohaterów czy wypowiadanych przez nich dialogów. Improwizacja wymaga dwóch rzeczy: przygotowania oraz perspektywy całościowej. Nie można improwizować i zmieniać tym samym wymowę całej historii, albo ją korygować. Na to trzeba uważać. Często jest tak, że po kilkudziesięciu dniach zdjęciowych człowiek jest zmęczony, kręci się scenę o drugiej w nocy, pojawia się pewien pomysł i chociaż wydaje się, że jest on interesujący i dobry – to tak naprawdę jest odwrotnie, bo jest sprzeczny z tym, co dzieje się trzy sceny wcześniej. Dlatego nie mówię o improwizacji całkowitej. My dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy zrobić i przy pomocy jakich środków, ale mimo to nadal poszukiwaliśmy idealnych rozwiązań.
Co dokładnie zainteresowało Pana w scenariuszu?
Na pewno wielowątkowość i wielowymiarowość tekstu. Obecnie mamy bardzo dużo seriali kryminalnych, w których liczy się tylko ta oś kryminalna i nic poza nią. Ktoś kogoś zabił, inny ukradł i wszystko się ślizga wokół tego tematu. W Klangorze, obok warstwy sensacyjnej, mamy po prostu dramat. Pojawiają się bardzo dobrze napisani bohaterowie, prawdziwi ludzie z krwi i kości, a nie papierowe postacie, wykonujące czynności tylko po to, by storyline, linia fabularna się „opowiedziała”. Dołączający do projektu aktorzy również to widzieli, ale też czuli, że sami muszą jeszcze ten efekt bardziej wzmocnić.
W Polsce mamy do czynienia z nadprodukcją seriali kryminalnych kosztem innych gatunków. Skąd się to bierze? Jest jakaś szansa na to, żeby pojawiała się u nas również inna tematyka?
Nie ukrywam, że jestem miłośnikiem kryminałów. One zawsze mają swoją produkcyjną sinusoidę – raz powstaje ich za dużo, raz za mało. Pamiętam, że w latach 90. w kinie światowym kryminały w zasadzie zniknęły. Dopiero wraz z premierą Siedem Davida Finchera, pojawiła się nowa wartość w tym gatunku. Wiązało się to, na przykład, ze sposobem pokazywania seryjnych morderców, którzy byli metodycznie i na swój sposób logicznie postępującymi psychopatami. Być może niebawem nastąpi przesyt takimi historiami? Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że „Klangor” to nie tylko kryminał.
Ostatnimi czasy częściej bierze Pan udział w projektach serialowych, żeby przypomnieć choćby o Rysie i Diagnozie. Tak po prostu potoczyła się Pana kariera zawodowa czy to była świadoma decyzja, żeby bardziej wniknąć w świat serialowy?
Zaczynałem od krótkich form reklamowych, później zaczęły się seriale, pojawiła się także okazja do zrobienia filmu fabularnego. Dopiero później dostałem propozycję nakręcenia Klangoru, który zresztą jest bardzo filmowy. Nie mam żadnego podziału na seriale i filmy – chcę robić jedno i drugie. Jak historia jest dobra, to od razu wchodzę w projekt, zwłaszcza jeżeli mogę jeszcze coś od siebie dołożyć, żeby to było dla widza bardziej interesujące. Ten serial Canal+ traktuję jako sześciogodzinną fabułę, podzieloną na części.
Wspominał Pan już o niezwykle istotnym wątku obyczajowym w Klangorze. Co jeszcze wyróżnia ten tytuł na tle innych produkcji kryminalnych?
Generalnie, kryminały dzielimy na dwie grupy. W jednych nie wiemy, kto zabił i dowiadujemy się tego na samym końcu. W innych, od początku wiemy, kto stoi za zabójstwem i tylko obserwujemy, jakie są dalsze perypetie tej osoby – czy powiedzie się jej, czy uniknięcie sprawiedliwości? Klangor ma jedną i drugą cechę. W pewnym momencie percepcja tej historii całkowicie się odmienia. Na początku nie wiemy, kto stoi za zniknięciem córki głównego bohatera, a później poznajemy prawdę i z tą „nadwiedzą” obserwujemy bohaterów, jak oni miotają się w swoim życiu. W Klangorze urzekła mnie właśnie ta bardzo prawdziwa historia. Czasami straszna, czasami bardzo obyczajowa i na pewno zaskakująca.
Czy były jakieś tytuły, którymi się Pan inspirował w trakcie pracy nad Klangorem?
Przed realizacją zawsze oglądam dużo pozycji w podobnym temacie, właśnie po to, żeby pewne rozwiązania nie tyle podpatrzeć, ile się nimi zainspirować. Razem z operatorem Witoldem Płóciennikiem bardzo jasno określiliśmy, co i jak chcemy zrobić, żeby to dobrze się prezentowało. Wspólnie obejrzeliśmy kilka filmów, choćby Pierwszego człowieka, w którym interesowała nas praca kamery. Zależało mi na prowadzeniu kamery z ręki i podglądaniu bohaterów, żebyśmy jeszcze bardziej czuli ich emocje, a między widzem a postacią nie istniał żaden filtr. Wracając do meritum pytania, na początku jest moment poszukiwania inspiracji, ale później już się dokładnie wie, co chce robić. Mieliśmy około 65 dni zdjęciowych – po pewnym już czasie oddycha się tymi zdjęciami, nosi się w sobie język serialu. Trudnością była tylko przerwa z powodu pandemii. Zakończyliśmy zdjęcia w marcu i wróciliśmy na plan dopiero w listopadzie, gdy plener nam na to pozwalał i nadeszła odpowiednia pora roku.
Jak wiele ta przerwa zmieniła?
To było dziwne doświadczenie. W zdjęcia się zawsze wchodzi, pierwsze trzy dni są takim „rozruchem”. Wtedy wybiera się sceny odrobinę mniej skomplikowane, mniej wymagające pod względem emocjonalnym i technicznym. W przypadku Klangoru mieliśmy długą przerwę, przez co ponownie musieliśmy wejść na te same obroty po prawie dziewięciu miesiącach. Nie będę zdradzał żadnych szczegółów, ale w ósmym odcinku jest taka scena, gdy Rafał Wejman znajduje się w pewnym pomieszczeniu i musi z niego wyjść, żeby zadzwonić, a później znowu wraca do tego samego miejsca. Scenę w środku kręciliśmy w marcu, zaś to, co się dzieje na zewnątrz, dopiero w grudniu. Arkadiusz Jakubik musiał nie tylko kostiumem i charakteryzacją być taki sam, musiał także tkwić w identycznych emocjach.
Wracając jeszcze na chwilę do tematu inspiracji – dla mnie początek Klangoru przypomina The Killing, gdzie również wątek kryminalny dotyczący tajemniczego zaginięcia młodej dziewczyny jest okraszony bardzo bogatym wątkiem obyczajowym. Podobna jest również kolorystyka wykorzystana w obu produkcjach.
Historia dotycząca zniknięcia dziecka jest niemalże biblijna, to nie jest nic niespotykanego. Jeżeli chodzi o plastyczną stronę serialu, to duży wpływ na nią miało miejsce. Ze Świnoujścia w linii prostej jest bliżej do Kopenhagi niż do Warszawy. To po prostu czuć, że tam światło jest inne. Jak robi się zdjęcia w plenerze, często dba się o to, by świeciło słońce, bo ono wszystko lepiej opisuje, obraz wtedy robi się ciekawszy. Tymczasem my chcieliśmy mieć ciągle pochmurne niebo, żeby kadry były wyprane z kolorów.
Zastanawia mnie jeszcze jedno podobieństwo, tym razem z serialem Dark. Nie dość, że główny bohater nosi charakterystyczną żółtą kurtkę, to na dodatek jego zaginiona córka nosi bliźniaczo podobną „kościotrupią” bluzę do tej, w której zaginął młody chłopak na początku niemieckiej produkcji Netfliksa.
To całkowity przypadek. Żółta kurtka była od razu wpisana do scenariusza przez Kacpra Wysockiego i trzeba przyznać, że bardzo dobrze się sprawdziła. W dwóch odcinkach Wejman nie ma tego ubrania na sobie i wszyscy na planie mieli dziwne wrażenie, że coś tu nie pasuje. Jeżeli chodzi o czarną bluzę z rysunkami kości, jej wyboru dokonała Matylda Giegżno. Przed zdjęciami dostałem kilka bluz, które dziewczyna mogła mieć. Mam takie podejście, że jak dogadam się z aktorką na temat roli, to ta postać już należy do niej, nie do mnie. Zapytałem więc Matyldę, którą według niej bluzę powinna nosić jej bohaterka, a ona wybrała właśnie tę z kościotrupem.
Zastanawia mnie jeszcze kwestia miejsca, w którym kręcono Klangor. Świnoujście było pierwszym wyborem?
To też od razu wynikało ze scenariusza. Przyznam, że na początku miałem trochę wątpliwości, ponieważ obawiałem się pewnych trudności pod względem logistycznym. Zastanawiałem się, czy lepiej nie osadzić tego w innym, bardziej efekciarskim miejscu Polski. Świnoujście jest efektowne, ale nie efekciarskie i żeby odnaleźć jego magię, trzeba się nad tym miastem trochę pochylić.
Co Panu, tak prywatnie, udało się przemycić od siebie w tym serialu?
Nie wiem, czy coś prywatnego udało mi się przemycić do Klangoru. Próbowałem opowiedzieć tę historię jak najciekawiej. Mam dzieci w podobnym wieku, co córki Rafała Wejmana, więc korzystałem z ich pomocy i podpytywałem o niektóre sprawy. Pokazałem im dwa pierwsze odcinki serialu, żeby powiedziały, co czują i jak je odbierają. Moje dzieci potrafią być bardzo krytyczne, ale projekcja wypadła dobrze. Mogę też zdradzić, że raz zagrałem w Klangorze, zaś w innym odcinku mój głos pojawia się spoza kadru.
Zdjęcie główne: Marcin Makowski