Wywiad z Heleną Sujecką – gwiazdą “Małych stłuczek”
Miłosz Drewniak: Podczas gali zamknięcia ostatniego Festiwalu Aktorstwa Filmowego zostałaś uhonorowana nagrodą w kategorii najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca za film Małe stłuczki. Odbierając swojego „Złotego szczeniaka” podziękowałaś jury „za tak kontrowersyjny wybór”. Zastanowiły mnie te słowa. Dlaczego uważasz, że werdykt był „kontrowersyjny”?
Helena Sujecka: Jeżeli w gronie osób nominowanych do nagrody znajdują się takie nazwiska, jak Jowita Budnik, Julia Kijowska, czy Olga Bołądź, to naprawdę jest już wielkie wyróżnienie. Przyznam się od razu, że nie widziałam żadnego z filmów, które startowały w tej kategorii, ale wiem, że to są świetne aktorki i sam fakt znalezienia się w tak zacnym towarzystwie jest dla mnie czymś wielkim. I stąd te kontrowersje. Poza tym film Małe stłuczki operuje tak specyficzną estetyką aktorstwa, że naprawdę zdumiał mnie ten wybór. Ale bardzo się cieszę, że zostałyśmy wyróżnione razem z Agnieszką [Pawełkiewicz – przyp. red.], bo współpraca była piękna.
Specyficzna estetyka aktorstwa? Co przez to rozumiesz?
Scenariusz tego filmu nie wymagał od aktorów jakiegoś dłuższego okresu przygotowań do roli ani zmieniania w sobie optyki patrzenia na określony problem. Nie wymagał żadnego intensywnego treningu psychicznego ani całkowitej zmiany wizerunku, tak jak to wyglądało w przypadku Olgi Bołądź, nominowanej za Służby specjalne…
Chcesz przez to powiedzieć, że konstrukcja postaci w Małych stłuczkach nie była aż tak skomplikowana, jak choćby…
Ona była cholernie skomplikowana. Naprawdę [śmiech]. Była tak skomplikowana, że do dzisiaj jej nie rozumiem. Chodzi o to, że w tym filmie nie ma rzeczy, które automatycznie kojarzą nam się z wielkim aktorstwem – nie porusza (przynajmniej na pierwszy rzut oka) żadnych traumatycznych tematów, nie gram na przykład kobiety, która straciła dziecko, nie ma wątku holocaustu, nikt nikogo nie zabił… To w ogóle inny rodzaj aktorstwa. Tak mi się wydaje.
Podczas spotkania z publicznością FAF-u poruszyłaś szalenie ciekawą kwestię. Chodzi o sposób prowadzenia aktora przez Aleksandrę Gowin i Ireneusza Grzyba. Podobno byli całkowicie obojętni na twoje pytania o motywacje Asi i konstrukcję tej postaci.
Wydaje mi się, że obojętność to niewłaściwe określenie. Nie sądzę, żeby reżyser okazywał obojętność w jakimkolwiek aspekcie robienia swojego filmu. Tu chodzi raczej o coś, co ja osobiście miałam za ich nonszalancję czy pewne celowe nieprzygotowanie. Nie wiem. Ja po prostu nie rozumiałam ich wtedy i nie rozumiałam ich języka. Teraz coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że to wszystko było zaplanowane, że nie udzielanie aktorom pewnych informacji i pozostawianie ich w niepewności było sposobem na wydobycie z nich tego, o co właśnie reżyserom chodziło.
Czy może było tak, że ta „obojętność” (ujmijmy ją zatem w cudzysłów) reżyserów wobec twojej postaci miała przełożyć się na charakterystyczną „obojętność” Asi wobec otaczającego ją świata?
Tak myślę. W ogóle to trzeba osobiście poznać Olę i Irka, żeby do końca zrozumieć, o co chodzi z tym filmem. Ja miałam tę przyjemność. Do tej pory są w moim sercu. Nadal mamy dosyć bliski kontakt i przyznam, że im lepiej ich poznaję, tym bardziej rozumiem postacie z Małych stłuczek. Dzięki temu ten film coraz bardziej odpowiada mojemu gustowi, mimo że widziałam go zaledwie dwa razy.
Po gdyńskiej premierze Małych stłuczek pojawiły się głosy, że to film bardzo zimny, wręcz apatyczny. Że postacie to takie żywe trupy… Możesz to skomentować?
Można tak na to patrzeć. To jest chyba najfajniejsze w sztuce, że każdy ma swój punkt widzenia. To naprawdę niebywałe, z jak wieloma interpretacjami tego filmu cały czas się spotykam. Niesamowicie mnie to inspiruje. Ja sobie coś tam swojego wymyśliłam, reżyserzy coś innego, w scenariuszu było zupełnie co innego, a ludzie i tak to odbierają po swojemu. To jest właśnie cudowne w tworzeniu i recepcji sztuki. Tak więc – oczywiście, może tak być. Czy to jest mój punkt widzenia, moja interpretacja? Nie. Ale moja interpretacja też się zmienia. Ja sobie różnie o tym filmie myślę, w zależności od humoru czy bieżących doświadczeń.
Twoim zdaniem to jest największa siła tego filmu? Taka polifonia?
Tak. Sama nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdy czytałam scenariusz. Myślałam, że ten film to będzie większa awangarda. Że to będzie bardziej niszowa rzecz. Jak już kręciliśmy, myślałam, że to będzie bardziej popieprzone. Bardziej surrealistyczne. Przy montażu okazało się, że wyszło realistycznie, obyczajowo. Ale to chyba dobry znak, gdy to wszystko się tak przekształca, podlega zmianom…
Małe stłuczki to chyba jak dotąd najważniejszy twój film. Główna rola, ferment wśród krytyki, powodzenie w Gdyni, no i „Złoty szczeniak” dla ciebie. Myślisz, że udział w tym filmie może stać się odskocznią dla twojej kariery? Napływają już jakieś propozycje?
Muszę od razu zdementować wszystko, co powiedziałeś. Absolutnie nic nie jest tak, jak się może wydawać. Nie wiem, czy to jest najważniejszy film w mojej dotychczasowej, jakkolwiek to może zabrzmieć, „karierze”. Każdy film w momencie tworzenia był dla mnie ważny i stanowił cezurę w moim życiu. Wierzę, że wszystkie role przychodzą do mnie z jakiegoś powodu i wszystkie odnoszą się jakoś do mojego życia osobistego, co jest też bardzo ciekawe, ale nie będę się w to zagłębiać. Natomiast, czy najważniejszy? Nie wiem tego. Nie powiedziałabym, że Chce się żyć jest filmem mniej ważnym (mimo że gram w nim rolę drugoplanową) czy to dla mnie, czy dla reżysera, czy dla krytyków polskich lub zagranicznych, więc trochę dziwi mnie to, co mówisz. Czy uważam, że wydarzy się teraz coś specjalnego w moim życiu zawodowym? Nie. Z pewnością tak nie będzie. Obym była fałszywym prorokiem, ale raczej nie. Prorocze słowa na temat rozwoju mojej „kariery” już słyszałam i nigdy nie miało to spodziewanego wymiaru, że ktoś do mnie przychodzi i coś proponuje. Zawsze biorę udział w castingu i zawsze muszę się postarać, żeby w ogóle na zdjęcia próbne zostać zaproszoną. Wszystko jest okupione ciężką pracą i cierpliwością. Do tego dochodzą przeróżne czynniki, na które w ogóle nie mam wpływu…
Tak samo było w przypadku Małych stłuczek?
Tak, oczywiście.
W wywiadzie dla „Dzielnic Wrocławia” wyznałaś, że zwariowałabyś ze szczęścia, gdyby zadzwonił do ciebie Wojciech Smarzowski z propozycją roli. Pociągają cię charakterystyczne, ciężkie klimaty jego filmów czy może chodziło o pewną solidną markę jego nazwiska?
Wiadomo, że marka nazwiska to jest pociągająca rzecz, ale nigdy takiego kryterium nie przyjmowałam. Owszem, fascynują mnie ciężkie klimaty jego stylu. Ale to nawet nie chodzi o pewien rodzaj obciążenia i traumy, która się wiąże z graniem w jego filmach, chociaż przyznam, że nie mam na swojej filmowej drodze takich doświadczeń. Czekam na to z utęsknieniem, ale pociąga mnie przede wszystkim fakt, że to jest mądry człowiek. On umie pracować z aktorami. Jego filmy mogą się podobać lub nie, ale trzeba przyznać, że jakość światów, które tworzy, jest doskonała. Bardzo to sobie cenię.
A oprócz Smarzowskiego? U kogo chciałabyś zagrać? Umówmy się, że możesz fantazjować. W końcu Spielberg kręci kilka ulic stąd…
No właśnie. Dzwonię ostatnio do mojej agentki i pytam: „Hania, do cholery, dlaczego nie gram u Spielberga? Przecież kręci we Wrocławiu” [śmiech]. Tak. Pewnie, że chciałabym zagrać u Stevena Spielberga. A jeżeli mogę się rozmarzyć… to też u Stanley’a Kubricka. No, jest takich nazwisk, nie kilka, a kilkaset. Jak teraz zastanawiam się nad filmami, które były dla mnie najważniejsze i najpiękniejsze, to nie myślę nazwiskami. Chciałabym zagrać po prostu w tych filmach, ale one już zostały zagrane. Jeżeli chodzi o wymarzone role i ludzi, z którymi chciałabym pracować… Wierzę, że każde spotkanie ludzkie przynosi jakieś nowe doświadczenia i bardzo dużo uczy. Paradoksalnie, te najmniej wyczekiwane spotkania mogą stać się najważniejsze i najbardziej wartościowe. Nie będę wymieniać nazwisk reżyserów, u których chciałabym zagrać [śmiech]. Musiałabym obrazić całą resztę – tych, których bym nie wymieniła.
No dobrze. To może autorytety wśród aktorów? Kto jest dla ciebie największym wzorem?
A mówimy o polskiej scenie?
To zależy od ciebie.
O Boże, ja tak bardzo nie lubię mówić o nazwiskach. Nie mam gotowej listy… Bardzo cenię Dorotę Kolak. Uważam, że jest cudowną aktorką. No, ale widzisz. Akurat teraz przyszła mi do głowy…
Odnoszę wrażenie, że twoje podejście do aktorstwa filmowego zmieniało się na przestrzeni lat. Kiedyś, chyba przy okazji Cudownego lata powiedziałaś, że z kinem tylko romansujesz, podczas gdy teatr jest twoją prawdziwą miłością. Z kolei nie tak dawno temu stwierdziłaś, że nie umiałabyś się zdecydować, gdyby postawić cię przed wyborem…
Zawsze mówiłam, że nie wiem, co bym wybrała i zawsze będę mówić, że teatr jest moją miłością [śmiech]. Nic się nie zmieniło w tej kwestii. Z teatrem jestem codziennie, każdego dnia. Z filmem jestem przez miesiąc, przez dwa w roku. Jeżeli próby do spektaklu trwają po trzy, cztery miesiące, to ja siłą rzeczy przygotowuję się do roli 24 godziny na dobę. Dzisiaj przez cały ranek i podczas gotowania obiadu myślałam tylko o spektaklu, który będę grać wieczorem. Dlatego teatr jest moim mężem. Jestem z nim zawsze.
Materia filmowa chyba znacznie częściej wymyka się spod kontroli. Nie jest tak „urobiona” jak materia teatru, w którym bardzo ważną rolę odgrywają próby. Sama często zaznaczasz w swoich wypowiedziach, że ostateczna wersja filmu różni się od przeczytanego na samym początku scenariusza.
Tak. Ale to niekoniecznie jest negatywne zaskoczenie. Po prostu bardzo szybko przyzwyczajamy się do pewnych rzeczy. Często jest tak, że aktor konstruując sobie rolę, wymyśla ją sobie bardzo szczegółowo i wypieszcza, a potem następuje jakieś cięcie, które może być w ogólnym rozrachunku korzystne dla narracji filmu. No, ale wszyscy mamy jakieś swoje ulubioności, do których się przyzwyczajamy.
To dlatego nie lubisz oglądać filmów ze swoim udziałem?
No. A w teatrze nie mogę siebie zobaczyć [śmiech].
Czy na początku swojej aktorskiej drogi, gdy składałaś papiery do szkoły teatralnej, w ogóle dopuszczałaś możliwość, że kiedyś dostaniesz się do filmu?
W ogóle o tym nie myślałam. Nie przyszło mi to do głowy. Oczywiście, oglądałam sporo, bo rodzice od dziecka przyzwyczajali mnie do dobrego filmu. Ale papiery składałam z myślą, że chcę grać w teatrze i to było dla mnie oczywiste.
A skąd w ogóle pomysł na aktorstwo? Od zawsze lubiłaś udawać kogoś innego?
Czy lubiłam udawać? [śmiech] Wydaje mi się, że aktorstwo nie ma nic wspólnego z udawaniem. Moja mama jest aktorką, więc teatr zawsze był po prostu obecny w moim życiu, nawet tym nieświadomym. Jako roczne dzieciątko byłam przynoszona na karmienie do mamy, do garderoby i nawet tego jeszcze nie wiedziałam, a było to dla mnie miejsce w jakiś sposób oczywiste. Poza tym, może to jest trudne do pojęcia, ale aktorstwo to jest też sposób na radzenie sobie ze swoją nieśmiałością i swoimi ułomnościami. Taki terapeutyczny aspekt też jest dla mnie bardzo ważny. Często miewam myśli, że chciałabym robić tysiąc innych rzeczy, ale może w innych wcieleniach, bo z grania nie umiałabym zrezygnować.
Dziękuję za rozmowę, a w imieniu całej redakcji życzę dalszych sukcesów na drodze zawodowej.
Dziękuję również.