Patryk Szwichtenberg. Nieprzyzwoicie fajny [WYWIAD]
Znacie go choćby ze Znachora, Wieczoru kawalerskiego, Dziewczyny Influencera i Stulecia Winnych oraz teatru Bagatela. Aktor, kompozytor, muzyk, reżyser — po prostu Patryk Szwichtenberg. Tym razem nie w roli, a we własnej osobie w rozmowie z Martyną Janasik. Bez lukru i kokieterii. Szczerze o tym, z czym je się aktorstwo.
Martyna Janasik: Rozmawiając z Radiem Wnet w czasie pandemii, stwierdziłeś: „Powoli kończą się czasy specjalizacji i tego jednego zawodu, który zapewni nam wszystko, co chcemy”. Jak w takim razie powinien prowadzić swoją karierę współczesny aktor, żeby uniknąć przestoju, ale też i przesytu jego twarzą?
Patryk Szwichtenberg: To zależy, na jakim pułapie jesteś jako aktor. Jeżeli jesteś osobą, która cały czas ma propozycje, to raczej nie masz potrzeby poszerzania specjalizacji, ponieważ jak już się wskoczy na ten poziom, to raczej ciężko jest z niego spaść w tym kraju. Natomiast dla większości aktorów jest taka potrzeba, ponieważ ich losy są często zależne od sezonu i zapotrzebowania na ich twarz. W ich przypadku nie jest ważne, że to oni zagrają daną rolę, tylko ktoś w ich typie.
Dlaczego? Ponieważ aktorów jest za dużo?
Jest nadprodukcja aktorów, ponieważ oprócz państwowych szkół pojawiła się masa nowych miejsc. Wszystkie dają nadzieję studentom, że będzie fajnie. Być może w wielu przypadkach będzie, ale jednak w znacznej większości nie, ponieważ jest ograniczone miejsce.
Po szkole przychodzi zderzenie z rzeczywistością. Trzeba czekać?
Można działać w podobnych kierunkach. Ja jestem wykształcony również muzycznie. To mi pomaga. Mam to szczęście, że mogę robić muzykę do przedstawień i innych przedsięwzięć. To nie jest może mocno przeze mnie promowane w mediach społecznościowych, ale cały czas się tym zajmuję i również z tego żyję.
Z jakimi nadziejami kończyłeś szkołę i wkraczałeś do zawodowego aktorstwa?
Szkoła w Krakowie dała mi coś takiego, że byłem przekonany, że będę miał pracę. Może wtedy nie wartościowałem jeszcze, albo właśnie wartościowałem bardziej bezwzględnie niż teraz, pewne półki projektów, w których się uczestniczy. Chciałem grać w najlepszych filmach i spektaklach, ale przychodzi proza życia — masz to, co ci dadzą lub też jakieś koincydencje sprawiają, że jesteś wśród takich, a nie innych ludzi i dana produkcja osiąga sukces. To jest względne. Jako aktor masz często bardzo mały wpływ na to co się wydarzy. Jest dużo czynników zewnętrznych, które decydują, czy w ogóle znajdziesz się w obsadzie, czy zostaniesz zaszufladkowany.
Czy w takim razie powiedziałbyś, że pewnego rodzaju kompromis jest wpisany w zawód aktora? Kompromis w kwestii wielkości i poziomu roli, na jaką się piszesz. W końcu może być tak, że jak ją odrzucisz, to będziesz siedzieć miesiącami w domu bez pracy.
Tak, to jest to. To jest kwestia ambicji i tego co ktoś chciał robić i czy zgodził się na te kompromisy, które w pewnym momencie do niego przyszły. Niestety do wielu aktorów nawet te kompromisy nie przychodzą. Niewielkiej grupie aktorów dane jest błyszczeć. Jest to trudny zawód. To jest ciągła walka i nieustanne zmaganie się z mniejszymi lub większymi porażkami. Trzeba być na to gotowym.
To po co to w ogóle robić?
Kompensata za to wszystko jest bardzo lukratywna pod wieloma względami. Nie mówię tu o pieniądzach, z tym bywa różnie, ale jeżeli masz potrzebę uznania jako człowiek lub robienia tego, co kochasz, to ten zawód to daje. Dzięki temu, że robisz to, co kochasz, jesteś w stanie przełknąć może trochę więcej niż człowiek w innej pracy. Wyrównuje się to jakoś, przynajmniej w moim przypadku.
Myślę, że już dawno obalono mit o tym, jaką to aktorzy i muzycy mają łatwą pracę. Dzięki takimi rozmowom jak nasza ludzie mają szansę w końcu przejrzeć na oczy i zauważyć jak wielkimi wyzwaniem, zarówno fizycznym jak i psychicznym, jest zawód aktora. Trzeba być prawdziwym twardzielem, żeby tu przetrwać, ponieważ nie dość, że to wieczna niepewność, czekanie, kompromisy, to jeszcze własne ciało dodatkowo ci dowala, zmieniając się z roku na roku. Nagle okazuje się, że czynników, które sprawiają, że aktorowi może się nie uda zrobić kariery, jest tak dużo, że wielu już na starcie się zniechęci i powie: „Rezygnuję”.
Tak. Znam wielu ludzi, którzy zrezygnowali z tego zawodu i robią zupełnie inne rzeczy. Ktoś sprzedaje mieszkania, ktoś prowadzi eventy, ktoś wrócił do poprzednich studiów, które zaczął jeszcze przed szkołą teatralną.
Potem pojawia się tęsknota.
Pewnie tak. Ja na szczęście nie tęsknię, ponieważ regularnie pracuję. To jest dobre, że jednak cały czas siedzę też w teatrze i tam mam pracę. W zasadzie co chwilę robię coś nowego. Gram też aktualnie w serialu. Czy chciałbym więcej? Zawsze bym chciał.
To też już trochę kwestia natury człowieka — ta chęć.
Tak, ale wiesz, znam też po prostu różne życiorysy aktorskie, które są nieoczywiste i pewne twisty w fabule tych życiorysów dają nadzieję. To są historie, w których, gdybyśmy spojrzeli wstecz i mogli w tamtym momencie obstawiać, czy dany aktor, który wtedy grał w takich, a nie innych produkcjach, będzie teraz tak obsadzany i znaczył tyle, ile znaczy teraz, to nie obstawilibyśmy, że tak będzie. Często bywa tak, że z wiekiem różni aktorzy zyskują, będąc po różnych doświadczeniach czy mając nowe rysy na twarzach. Może pojawić się też nowy reżyser, który wie, jak wykorzystać akurat tego aktora. Chce go pokazać w inny sposób, nieoczywisty, który nie przyszedł do głowy innym, którzy uznali, że on ma już pewną metkę na sobie, której nie chcą zdejmować.
Czy masz życiorys aktorski, na który patrzysz i mówisz: „Tak bym chciał”?
Nie. Chcę, żeby to był mój życiorys i zmieniał się pomiędzy moimi doświadczeniami i dziedzinami, którymi się zajmuję. Chciałbym, żeby to były moje historie, a nie cudze.
Czego w takim razie szukasz w aktorstwie?
Jakichś takich ideałów. Myślałem, że to nie jest możliwe przez ostatnich parę lat, ponieważ czym innym jest bycie w szkole teatralnej i granie w produkcjach, które mnie bardzo zadowalają w sensie artystycznym, gdzie mam możliwość grania rzeczy ambitnych, różnych, które cały czas mnie w jakimś sensie rozwijają. Przez te kompromisy, żeby pracować, często jest wskazane, żeby robić rzeczy, które cię nie zadowalają artystycznie, ale chcesz je robić, ponieważ chcesz istnieć w zawodzie.
Moja psycholog zawsze powtarza, że na pewnym etapie kariery ważne jest bycie widocznym dla branży. Pokazywanie się w określonych miejscach, nawet jeśli nie idzie za tym natychmiastowa korzyść, żeby potem móc sobie przebierać w ofertach.
Dokładnie. Nigdy nie wiesz, co będzie. To jest tak jak z przypominaniem się reżyserom, żeby nie zniknąć z jakiegoś tam horyzontu, na którym jesteś lub właśnie się z niego oddalasz. Nigdy nie wiesz, kto ma jaką granicę. Ile ludzi, tyle spojrzeń na to wszystko. My jesteśmy jakimś atomikiem w tym wszystkim, który musi robić swoje. Nie będziesz do wszystkiego, nie będziesz dla każdego, a my często chcemy być dla każdego.
Z aktorstwem jest tak jak z miłością. Poznajesz kogoś i zakochujesz się od pierwszego wejrzenia, a ktoś inny zastanawia się, co widzisz w tej osobie. Ktoś uznaje, że jesteś najprzystojniejszy na świecie, a inny twierdzi, że nie ma na czym oka zawiesić. Zawody artystyczne opierają się na tej subiektywnej ocenie.
Opierają się i to w dużej mierze. I to jest w porządku, to nie jest złe. Tyle że za każdym razem się z tym mierzysz. Przełykasz i przełykasz.
Przełykasz i rana odrzucenia jest wiecznie karmiona. Masz dużą odporność na odrzucenie i czekanie?
Tak, ponieważ od dziecka byłem oceniany. W szkole muzycznej co pół roku byłem oceniany przez komisję. Było tak, że komisja poważnych, dorosłych ludzi z grobowymi minami patrzyła na dziecko i oceniała jego postępy w nauce gry na instrumencie. To jest więc po części wpisane w moje DNA. Trzeba też zakodować sobie taką myśl, że jest się niezaprzeczalnie fajnym. Bez tego ani rusz w tym zawodzie. Jeżeli ja nie będę myślał o tym, że jestem super aktorem, to jak mają inni dostrzec we mnie ten potencjał? Dlatego zdesperowani aktorzy nie budzą zaufania. To, co dajesz, wraca.
W książce „Koniec gry” będącej wywiadem-rzeką z Dawidem Ogrodnikiem, przeczytałam, że gdy słyszy z ust innego aktora: „To jest moja scena”, zapala mu się w głowie czerwona lampka, ponieważ dla niego najważniejsza jest sprawa, dla której staje przed kamerą, a nie własne „Ja”. Tu wyłaniają się dwa rodzaje aktorstwa. Czy bliżej ci do aktorstwa, w którym w pełni wchodzisz w kreację, czy jednak zależy ci, żeby zostawić swój podpis na bohaterze, aby każdy wiedział, że to właśnie Patryk Szwichtenberg stoi za tą postacią?
Myślę, że w przypadku Dawida Ogrodnika, którego wspomniałaś, bardzo szybko zapracował na pewien przywilej, który jest dany garstce aktorom w Polsce — możliwość tworzenia kreacji i udział w projektach, w których jest na to miejsce. Jest przestrzeń na dbałość o stworzenie charakterów. W dużej większości polskich produkcji nie ma na to czasu i mało kto zapewnia tak komfortowe warunki aktorowi jak Dawidowi, żeby mógł przygotować się do roli od tak wielu stron, żebyśmy na ekranie zobaczyli zupełnie innego człowieka — po prostu kreację, którą stworzył, a nie aktora, który się po raz kolejny pojawił na ekranie. Dla mnie to jest najważniejszy sens, który ma wypływać z całości. Sprawa, dla której staję przed kamerą. Mam świadomość tego, ile jest elementów w filmie, które opowiadają historię. Mam świadomość tego, że nie muszę grać wszystkiego w jednej scenie, ponieważ wiem, że w całości, patrząc na dramaturgię, nie miałoby to sensu. Chodzi o ułożenie scen. To nie chodzi o mój popis w tym filmie, tylko o to, czy to, co zrobię w danej scenie, pasuje do całości. To jest wszystko mozaiką elementów.
Tutaj kłania się twoje rozpoczęcie przygody z reżyserią. Czy takie myślenie o filmie pojawiło się w momencie, w którym poszedłeś na studia z reżyserii, czy od zawsze tak na to patrzyłeś, a reżyseria poszerzyła twoje horyzonty w budowie historii i postaci?
Myślę tak od dosyć wczesnego etapu zajmowania się tym, ale bardziej wyklarowało się to po szkole niż w trakcie nauki. Douczanie się, poszerzanie horyzontu, choćby właśnie poprzez reżyserię, ma służyć rozwojowi i niestaniu w miejscu. Nie podsycaniu tej myśli o tym, że jest się tylko aktorem, tylko kimś, kto też film tworzy. Dzięki tej większej świadomości, którą moim zdaniem daje nauka, można lepiej dogadywać się z ludźmi i uszlachetniać rodzaj aktorstwa, który chciałoby się uprawiać. Niekoniecznie zawsze się go uprawia, wiadomo, jak jest w życiu, ale to wszystko gdzieś tam się odkłada i nigdy nie wiadomo kiedy się to przyda. Lepiej wiedzieć więcej niż mniej o tym zawodzie.
Jesteś aktorem, muzykiem i reżyserem. Choć na pierwszy rzut oka są to różne profesje, wiele je łączy. Choćby rytm. W moim odczuciu wszystko się do tego sprowadza — każdy dialog ma swoje tempo, każda gra aktorska ma swój rytm, tak samo montaż. Stąd moje pytanie o to, jak te odnogi twojego fachu się przenikają i co dają twojemu warsztatowi?
Dają świadomość elementów, które się w tych dziedzinach powtarzają, czy zasad, które rządzą i muzyką, i tworzeniem filmu z punktu widzenia reżysera, który układa te wszystkie elementy. Aktor też układa — czy to środki wyrazu, których używa, czy elementy postaci, która trwa długo lub ma wiele zmian w życiorysie. Wszystko wymaga przemyślenia i poukładania sobie w logiczny sposób prawdopodobieństwa i wiarygodności. W twoim zawodzie też tak jest. Składasz tekst z jakiejś historii, która ma swoje momenty i te poszczególne fragmenty muszą na określonych stronach działać. To jest jedność. W muzyce masz nutę, parę nut buduje takt, parę taktów buduje fragment utworu. W scenach masz słowo, które buduje zdanie, potem te zdania budują scenę. Wszystko się składa z mnóstwa elementów, które dopiero dodane do siebie tworzą całość. Jak byłem w pierwszej klasie w szkole muzycznej to to czy akord jest wesoły, czy smutny, zapisywało się jako uśmiechniętą lub smutną buźkę. Wszystko jest więc w pełni oparte na emocjach, dokładnie jak w aktorstwie. W reżyserii jest to nieco ujarzmione, ale reżyser jest jak dyrygent. To on zna przebieg wszystkiego, łączy w całość i dyryguje. Jeżeli odpowiednio skomponuje elementy i ludzi, którzy się tym zajmują, to naprawdę ma przyjemną pracę i nie za wiele do roboty (śmiech).
Czego nigdy nie zrobiłbyś dla roli?
Nie poszedłbym do łóżka dla roli.
Całe szczęście. A przytyłbyś lub zrzucił 50 kg dla roli? Słynne są takie metamorfozy.
Jeżeli byłaby tego warta. Jeżeli obiecywałaby coś, dla czego naprawdę warto to zrobić, to myślę, że z chęcią.
Czy aktor może mówić „nie”?
Ja raczej mówię „tak”, ale jeżeli coś wykracza poza twoje granice i bezpieczeństwo, czy to fizyczne, czy to psychiczne, to absolutnie należy mówić „nie”. Jeżeli takie sytuacje zaczynały się, to rezygnowałem z projektu, ale tego nie było dużo. Dwie sytuacje może. Jedna z nich była w teatrze, gdzie już po pierwszej próbie w zasadzie powiedziałem, że dziękuję bardzo. Było to nazwisko bardzo duże, które miało prawo zrobić wszystko tak naprawdę. Natomiast i tak nie było mi po drodze z jego sztuką, więc czuję się dobrze z tym, że powiedziałem mu „nie”.
Czy w szkołach aktorskich powinny być regularne zajęcia z psychologiem, które uczyłby choćby tego jak wychodzić z roli, by na pracy nie cierpiała psychika, i jak mówić „nie”?
Bardzo dużo się zmieniło w tej kwestii. Odchodzi się od relacji mistrz-uczeń, reżyser-aktorzy. Przypomina to teraz równą sobie ekipę współtwórców, którzy tworzą jedną rzecz. Ta zmiana już zaszła albo zachodzi. Przynajmniej ja mam takie wrażenie przy projektach, przy których pracuję. Nie ma w nich opresyjnego egzekwowania. Poza tym uważam, że jeżeli tak się dzieje, to wynika to ze słabości reżysera. Jeżeli on potrzebuje użycia krzyku, czy innych metod, które nie są do końca higieniczne, to jest jakiś klincz czy konflikt w nim samym, który daje o sobie znać w taki sposób.
To jest historia o nim, nie o tobie. Mówiąc o swojej reżyserii w „Polecony z Warszawy”, powiedziałeś: „Mam coś do opowiedzenia światu i chciałbym to zrobić”. No to co to jest, panie reżyserze?
Mam nadzieję, że będzie mi dane wypowiedzieć się reżysersko na jesień przyszłego sezonu teatralnego. Chcę zrobić coś, co mnie samego porusza. Ludzie czytają książki, czy oglądają filmy, w których w jakimś sensie widzą siebie lub doświadczenia, które są im podobne. Uważam, że masę ludzi ucieka od tego, co ma w życiu, do jakiejś tam fikcji, czy idylli prezentowanej w sztuce, w dziełach, w rozrywce. Inni w sztuce jeszcze bardziej zagłębiają się w to, co przeżywają, z czym mają problem, szukając odpowiedzi, drogowskazów, jak radzą sobie z tą kwestią inni. Mnie jest bliżej do analizowania tego, co sam odczułem, z czym mam problem, lub nie mam problemu. To, co mnie ciekawi w człowieku, to kwestia tego czym jest tutaj, na ziemi. Będzie to coś o sensie i bezsensie życia oraz tych kompromisach, które są wpisane w życie i tym, w którą stronę trzeba iść z tym życiem.
Co chcesz przenosić z siebie ludziom poprzez swoją pracę, zarówno, aktorską, jak i muzyczną oraz reżyserską?
Chciałbym docierać do ludzi, którzy są podobni do mnie. Sam inspirując się różnymi rzeczami, najbardziej podobały mi się te, z którymi miałem połączenie emocjonalne. Było tam coś, co stanowiło pomost między mną a artystą. To jest niesamowite, że ktoś, kto być może jest na innym biegunie, ma tak jak ja. To jest dla mnie moc sztuki. To chcę dostawać, to chcę dawać. Niezależnie czy mówimy w tym samym języku, to możemy emocjonalnie się spotkać i doskonale rozumieć co przeżywamy. Nie ma znaczenia, gdzie się to odbywa, między jakim kolorem skóry, czy orientacją. To są najpiękniejsze rzeczy. Poza tym ja w sztuce często szukam nadziei.
Ponoć marzysz o zagraniu kogoś bardzo złego i skomplikowanego. Mads Mikkelsen, który specjalizuje się w takich rolach, mówi, że w złych bohaterach chodzi o to, żeby znaleźć w nich ludzki pierwiastek, który pokaże widzom, że mają z nich coś w sobie. Podobna myśl tobą kieruje?
Po pierwsze, taka postać daje większe możliwości, jeżeli chodzi o rozpiętość emocjonalną. Bohater, który z natury jest dobrym charakterem, ma ograniczony wachlarz zachowań. To jest gorszy budulec. W złych postaciach chcę znaleźć dobre fragmenty osobowości, które wprawią widza w osłupienie. To jest w nas, ponieważ mamy w sobie pewne instynkty. To na wielu poziomach się odpala, mniejszych lub większych, czy to skrywanych, czy pokazywanych. Najczęściej wtedy jesteśmy wykluczani poza społeczeństwo — czy to jako chorzy, czy to jako niebezpieczni. Wystarczy wspomnieć sprawę zabójcy na Manhattanie i to, czym stał się teraz dla mediów, dla ludzi, dla fanów. To jest zła osoba, którą ludzie lubią. Pytanie, czy to jest kwestia czasów, czy tego, jakie zło jest lepsze, jakie zło jest atrakcyjniejsze, jakie zło jest akceptowalne. Mamy fanów człowieka, który z zimną krwią zabił drugiego człowieka. Teraz trzeba zadać pytanie, czy ten człowiek, który zabił, jest gorszy od tego, którego zabił. Na jakiej podstawie możemy tak uważać? To jest to, co mnie fascynuje w tworzeniu takiego portretu — paralela w myśleniu o tworzeniu takiej postaci. Wszystko ma jakieś swoje odcienie.
To jeszcze powiedz jedną rzecz. Gdyby powstał film o tobie, kto by ciebie zagrał?
Widziałem różnych aktorów, którzy odpowiadali na to twoje pytanie, ponieważ chciałem się przygotować i nie przygotowałem odpowiedzi na to pytanie (śmiech).
Patryk, odpowiedź jest prosta. Ty.
Może jakaś aktorka, która odważy się dla roli przebrać się za mężczyznę.
Sam przebierałeś się za kobietę w spektaklu. Jak by się nazywał taki film?
”Droga donikąd” albo „Droga na Olimp”.