„Hollywood było dla mnie historią o wyjątkowości”. MARCIN ZARZECZNY o pracy nad serialem „Agencja”

W nowym politycznym serialu Agencja dostępnym na platformie SkyShowtime, u boku gwiazd takich jak Michael Fassbender, Richard Gere czy Jeffrey Wright zobaczymy także i polskiego artystę. Marcin Zarzeczny, który odgrywa postać białoruskiego gangstera Alexia Orekhova w trzech z dziesięciu odcinków serii, opowiedział nam o swojej hollywoodzkiej przygodzie i życiowych lekcjach, jakie pomogły mu dotrzeć do wymarzonego miejsca w karierze.
Mary Kosiarz: Marcin, zapewne wiesz, kim jest celebrity crush. Zdradzisz, kto był Twoim idolem w dzieciństwie?
Marcin Zarzeczny: Moim idolem był na pewno Bruce Lee i wszystkie historie z filmami karate. To było tak mocne, że kiedy odszedł mój dziadek, pierwszej nocy po jego śmierci przyśnił mi się właśnie w stroju karate. Michael Jackson był też moim wielkim idolem, no i rzecz jasna – Richard Gere (śmiech).
Mary Kosiarz: Pytam Cię o to nie bez powodu. Ludzie oddaliby wiele, by móc spotkać się ze swoimi idolami choć na chwilę, a co dopiero współpracować z nimi na planie filmowym. Ty jesteś dowodem na to, że ciężka praca i determinacja naprawdę przybliżają do tej krainy marzeń. Hollywood było dla Ciebie takim miejscem?
Marcin Zarzeczny: Kiedy dorastałem, miałem zupełnie inne myślenie o tym całym Hollywoodzie. To przeszło wielką metamorfozę w ciągu ostatniego półtora roku, kiedy bardzo dużo pracowałem, szczególnie przy projektach zagranicznych, bo The Agency to mój drugi obcojęzyczny tytuł. Hollywood kiedyś było dla mnie historią wyjątkowości, a dzisiaj jest to po prostu historia o pięknych, czystych, wspaniałych wartościach, na których można pracować. I wtedy ten Hollywood może być tak naprawdę wszędzie. Kiedy wejdziemy w partnerstwo, miłość do pracy i jedynym naszym zadaniem – na planie filmowym, w teatrze czy w ogóle gdziekolwiek – jest to, że tworzymy z pasją i we wzajemnym szacunku.
Mary Kosiarz: Mówisz o partnerstwie i wartościach, a przez osoby niezwiązane z tym światem Hollywood często utożsamiane jest z nepotyzmem, zepsuciem, środowiskiem wzajemnej adoracji. Z Twojej perspektywy wyglądało to nieco inaczej.
Marcin Zarzeczny: Ja od 3,5 roku uczestniczę w warsztatach, w których pracuję ze swoimi przekonaniami. W metodzie, w której pracuję, dochodzi się do takiej radości, jasnego światła do zmiany, innego podejścia do świata. Podjąłem decyzję o zawieszeniu swojej agencji aktorskiej, którą prowadziłem przez dwa lata. Leżałem w łóżku i czułem szczerą miłość do tego, co robię. I dokładnie taki sam zwrot otrzymałem od świata. Pracowałem dokładnie z takimi wartościami, z jakimi sobie tę pracę wyobrażałem.
Mary Kosiarz: Praca nad The Agency była dla Ciebie taką terapią, która przewartościowała wiele rzeczy?
Marcin Zarzeczny: Dokładnie, to było skupienie na radości. Kiedyś miałem w sobie taki element dramatyzowania. Uważałem, że ta praca musi być ciężka.
Mary Kosiarz: I musisz odczuwać ból wewnętrzny, żeby tworzyć sztukę?
Marcin Zarzeczny: O Jezusie, jestem już tym zmęczony. Moja rola w The Agency jest odzwierciedleniem wielu dramatycznych historii, jakie są mi bliskie. A raczej były – taką mam nadzieję. Dzięki temu doświadczeniu odkryłem też zupełnie inne role, jakie chciałbym kiedyś zagrać, które nie będą już obarczone takim dramatem jak postać Alexeia Orekhova. Bardzo pokochałem tego bohatera i dzięki niemu odkryłem wiele rzeczy o sobie, które były dla mnie samego niespodzianką. Teraz wiem, że chcę w tym aktorstwie więcej lekkości, mimo że nadal mogę grać bardzo trudne i wymagające role. To nie musi być okupione takim uporem, ciężkością. To była naprawdę wspaniała praca ze wspaniałymi ludźmi.
Mary Kosiarz: W jednym z wywiadów określiłeś Alexeia Orekhova jako człowieka, którego historia udowadnia, że każdego prędzej czy później dopadnie karma. Nie uważasz, iż Ty sam jesteś dowodem na to, że przeznaczenie nas dopada?
Marcin Zarzeczny: Myślę, że byłoby mi bardzo smutno, gdyby się okazało, że po takim poświęceniu dla tego zawodu nadal byłbym bezrobotnym aktorem (śmiech). Cieszę się, że moja praca jest tak wszechstronna, wkładam w to dużo czasu i energii. Rozkminianie o tym, dlaczego nie mogę lepiej, dlaczego nie mogę wyżej – to są duże historie. Myślę, że byłoby to supersmutne.
Mary Kosiarz: Przed laty stworzyłeś w końcu cały monodram o tym, jak to jest być bezrobotnym aktorem, i wówczas zrobił on furorę nie tylko w Polsce, ale też w wielu innych krajach. Jak to jest patrzeć na siebie teraz z takiej perspektywy?
Marcin Zarzeczny: To bardzo ciekawe spektrum. Szczególnie przez ostatnie półtora roku zdarzyło się dużo dobrych rzeczy. W jednej z rozmów zadano mi takie pytanie: Jaka jest różnica między dzisiejszym Marcinem a Marcinem z okresu Zwierzeń bezrobotnego aktora. Otóż dzisiejszy Marcin ma na pewno znacznie większą świadomość tego, w jaki sposób tworzy i co tworzy. Ale miłość i radość z wykonywania tego zawodu się nie zmieniły. Miewałem momenty zawahania – myślałem, że muszę być kiepskim aktorem. Ale z drugiej strony, kilka dni temu nagrywałem self-tape’a i pojawił się taki magiczny moment, w którym wchodzę w rolę i jestem w niej tak głęboko, że nie ma tam już miejsca na ocenę, na strach. Jedynym zadaniem jest to, by opowiedzieć historię danej postaci, a ona jest przecież najważniejsza.
Mary Kosiarz: Wiele osób pyta Cię o to, jak wspominasz współpracę z Michaelem Fassbenderem, Joe Wrightem, ale właściwie cała ekipa The Agency to ludzie, którzy mają na koncie hity takie jak Diuna 2, Biedne Istoty, Duma i uprzedzenie… To są naprawdę wielkie tytuły. Jak wygląda codzienna praca na planie takiej produkcji?
Marcin Zarzeczny: Standardy, organizacja pracy niewiele się właściwie różnią od naszych polskich planów. Ale pamiętam, że kiedy kręciliśmy w studiach Warner Bros. praktycznie wszędzie można było zobaczyć tabliczki informujące, że tu kręcono Harry’ego Pottera, tu coś innego, i to robiło ogromne wrażenie. Skala rozgłosu międzynarodowych produkcji jest oczywiście większa, ale jeśli chodzi o standardy pracy, postawiłbym tu znak równości. Po prostu jedziesz do odrobinę większego świata.
Mary Kosiarz: Mówiłeś, że nie chcesz traktować tego momentu w karierze jako pięciu minut sławy, bo to dosyć negatywnie się kojarzy – jakby to już za chwilę miało się skończyć. Jak myślisz, dlaczego polskie akcenty w Hollywood pojawiają się tak rzadko?
Marcin Zarzeczny: Ja myślę, że jednak całkiem często, tylko my zazwyczaj nawet o tym nie wiemy. Na planie Out There w Wielkiej Brytanii poznałem Polkę, Natalię Kostrzewę, która zagrała tam naprawdę dużą rolę, a w Polsce się o tym nie mówi. Mój kolega, Mateusz Malecki zagrał epizod w Mission: Impossible – Dead Reckoning Part 1 razem z Marcinem Dorocińskim. My tam naprawdę jesteśmy, tylko że nie o wszystkich się słyszy na co dzień. To jest ciekawe, bo niektórzy polscy aktorzy mówią otwarcie, że Hollywood ich przeraża – rozumiem to, na początku też byłem przerażony. Ale była też wielka ekscytacja i poczucie, że gdzieś w głębi zawsze chciałem tego spróbować.
Mary Kosiarz: Początkowo myślałeś, że wystąpisz w dwóch odcinkach, a z czasem okazało się, że Twoja postać ma kilka dodatkowych scen. Musiałeś dostać wyjątkowo pozytywny feedback.
Marcin Zarzeczny: Agencja jest oparta na francuskim Biurze szpiegów i sam nie wiem, czy moja postać miała tam jeszcze te dodatkowe wątki. A może po prostu uznali, że jestem niezły i dadzą mi więcej? Czy byłaby to pierwsza, czy druga opcja – dla mnie nieistotne, bo miałem kolejną szansę i doświadczenie. Nowe świetne sceny, w których – zamieniając pewien element – zrobiłem coś odwrotnego, niż zazwyczaj w mojej technice.
Mary Kosiarz: Co to za element?
Marcin Zarzeczny: Nie poszedłem tam chcieć czegoś od drugiej postaci, poza tym, że chciałem po prostu zostać wysłuchany. W mojej technice zagarniam cały świat dla siebie, a tutaj po prostu chciałem być wysłuchany.
Mary Kosiarz: Twoja postać – Alexei Orekhov to mocny charakter związany ze światem przestępczości. Ile Ty masz w sobie z jego temperamentu, a ile jest w Tobie marzyciela?
Marcin Zarzeczny: Ciągle jest coś do zrobienia, dlatego tego miejsca na marzycielstwo, na odpoczynek jest u mnie niewiele. I myślę, że my w ogóle mamy w sobie absolutnie wszystko. To tylko od nas zależy, na ile jesteśmy odważni, by dotknąć tej ciemniejszej strony i dać ją postaci. To są prawdziwe wyzwania, żeby zobaczyć siebie także jako osobę, która potrzebuje odzyskać odebraną przez kogoś moc, np. poprzez przemoc. I potem wyjść na plan i się z nią połączyć.
Mary Kosiarz: Długo zajmuje Ci wyjście z takiej roli?
Marcin Zarzeczny: To zależy od tego, na ile rezonuję z tą postacią. Kiedy czuję, że mam w sobie jakąś blokadę emocjonalną, łączę się z moimi nauczycielkami Szkoły Tworzenia i wspólnie patrzymy na to, co się dzieje, dlaczego się „przewróciłem”. Tak się zdarzyło w przypadku Alexeia przed ostatnim etapem castingu do Londynu. Czułem, że w ogóle nie mam dostępu do siebie. Wtedy połączyłem się z moją nauczycielką i dowiedziałem się, dlaczego nie mogłem dotrzeć do swoich emocji. I dzięki temu superświadomie mogłem wniknąć w tę postać na planie. Wiedziałem, że już nie potrzebuję tego ratunku, którego potrzebuje mój bohater.
Mary Kosiarz: W The Agency zagrałeś bardzo wymagające sceny, chociażby ta z przesłuchaniem, która robi ogromne wrażenie. Jak to jest, kiedy kontrkandydat do roli Alexeia pisze do Ciebie, że wykonałeś genialną robotę i w sumie chyba lepiej, że to Ty wygrałeś ten casting?
Marcin Zarzeczny: To jest niesamowite. Moja pierwsza myśl? Ja chcę pracować z tym człowiekiem!
Mary Kosiarz: To pokazuje, że nawet na tak wysokim szczeblu jest miejsce nie tylko na rywalizację, ale partnerstwo, o którym wspomniałeś.
Marcin Zarzeczny: Wiesz, myślę, że samo słowo show-biznes może źle się kojarzyć. Z przepychanką, rywalizacją, potrzebą bycia najlepszym, bycia na widoku. Pewnie można iść przez życie z takim myśleniem, ale uważam, że jest to bardzo trudne. Bycie widocznym może dawać iluzję nasycenia, ale w rzeczywistości wcale nim nie jest. Najważniejsze jest to, żeby najpiękniej wykonywać swoją pracę, konkretną scenę. Jestem teraz w procesie transformacji swoich przekonań o aktorstwie w ogóle, tych, które mnie poprzednio blokowały. Bardzo się cieszę, że umiem teraz pracować w takich wartościach jak równość i partnerstwo. Niesamowite, jakie rezultaty może przynieść sama zmiana podejścia. Możesz współpracować z Joe Wrightem, ale ta skala przestaje mieć znaczenie – co on już nakręcił, ile nominacji czy nagród dostał. Widzisz człowieka, który cieszy się jak dziecko z tego, co robi. Który podchodzi do Ciebie między ujęciami i klepie Cię po ramieniu mówiąc: „Marcin, wiem, jak dużo Cię to kosztuje”, i ja wiem, że jesteśmy w tym razem. Po dziesiątej godzinie nagrywania sceny przesłuchania Joe mówi, że Marcina już zostawiamy, ale ja mam w sobie tyle paliwa, że chcę jeszcze! Ten entuzjazm wynikał chyba z tego, że ja nie poszedłem tam, żeby cokolwiek udowadniać. A kiedy pojawiały się zwątpienia – wracałem do sesji z moją nauczycielką.
Mary Kosiarz: No to jak ostatecznie wyglądały te Twoje relacje z Michaelem i Richardem?
Marcin Zarzeczny: Z Michaelem nagraliśmy wspólnie kilka scen i widzieliśmy się też na imprezie, którą zorganizował dla ekipy. Dostałem od niego dużo uznania za moją pracę i serdeczności. A jeśli chodzi o Richarda… dowiedziałem się, że będę z nim grał na dwa dni przed! Myślę sobie: „Hollywood mnie prześladuje” (śmiech). Bo włączyły się pytania, oczekiwania, czy ja dam sobie z tym radę. Ale po stresie, z jakim jechałem na plan pierwszego dnia, stwierdziłem, że już nie muszę sobie tego fundować. Richard powiedział mi, że scenę komentarza do mojego przesłuchania nagrywali cały tydzień i był pod wrażeniem mojej pracy. Wspaniale było spotkać człowieka, który jest tak utalentowany, ale ma też tremę, jest skromny… jest po prostu sobą.
Mary Kosiarz: Kiedy myślimy sobie o takich ikonach, często w naszych głowach są to osoby bez skazy, które nie popełniają błędów.
Marcin Zarzeczny: A każdy z nas może mieć po prostu gorszy dzień!
Mary Kosiarz: Jesteś dumny ze swojego miejsca w karierze?
Marcin Zarzeczny: Jestem od tygodnia.
Mary Kosiarz: Dopiero?
Marcin Zarzeczny: To wszystko dotarło do mnie mocniej w okresie polskiej premiery. Ludzie pytali, czy cieszę się ze swoich pięciu minut. Nie w pełni. Cieszyłem się, kiedy była pierwsza premiera w Wielkiej Brytanii, Stanach. Miałem umowę ze sobą, z Paramountem, nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie Agencja zadebiutuje w Polsce, i wówczas nie mogłem się tym dzielić. Teraz jest już ta radość. Ale kiedy w ostatnim czasie dostałem te pytania odnośnie do pięciu minut, nie rozumiałem do końca, o co w tym chodzi. Pięć minut to taka poranna drzemka, która mija bardzo szybko. Rozmawiałem o tym z moją nauczycielką na sesji i ona mi uświadomiła, że mogę odpowiadać, że to jest moje 55 minut. Że co najmniej od roku jestem w takiej jakości. Pięć minut to nie tylko telewizyjny wywiad, spotkanie z Tobą czy rozmowa w radiu. To jest przede wszystkim energia twórcza, w jakiej się znajduję. Zszedł ze mnie ten strach i świat odpowiada mi dobrocią od ostatniego półtora roku, w ciągu którego zagrałem w ośmiu produkcjach – brytyjskiej, amerykańskiej, zrobiłem też sporą rolę w nadchodzącym 2. sezonie Klangora. Jestem w tej mojej energii twórczej cały czas.
Mary Kosiarz: A na co poświęcasz tę energię w przerwie od grania?
Marcin Zarzeczny: Słabo mi idzie dzielenie tego, bo aktorstwo jest jednak moją największą pasją i jestem w tym głęboko. To często dużo kosztuje – w moim przypadku cierpią na tym relacje. Ale ostatnio, kiedy stuknęła mi czterdziestka i zacząłem zauważać, że moje ciało się trochę rozleniwiło, postanowiłem pójść w sport. Gram w badmintona, chodzę na siłownię. Moją pasją są też podróże – rok temu zrobiłem z moją mamą 100 km pieszo na Camino. Ale jest też oczywiście oglądanie filmów i seriali, szukanie w nich inspiracji.
Mary Kosiarz: A tak nawiązując tematycznie do Twojej postaci z The Agency – masz jakieś ulubione produkcje gangsterskie?
Marcin Zarzeczny: Gangsterskie? W ogóle nie lubię! (śmiech) Teraz jest dużo takich produkcji. Ostatnio oglądałem polski serial, bardzo podobało mi się aktorstwo, ale kiedy już w dziesiątej minucie leżący dostaje kijem bejsbolowym po ciele, to po prostu to wyłączam. Zagrać? Proszę bardzo! Ale oglądanie tego już nie jest moją pasją. Ostatnio widziałem świetne seriale. Wspaniała pani Maisel, Biały Lotos jest genialny, jestem absolutnie zakochany w Jennifer Coolidge. Omawialiśmy nawet kilka scen z tej produkcji na moich zajęciach z Techniki Chubbuck i były momenty, kiedy budziłem się myśląc o jej niesamowitej postaci. WandaVision – wyjątkowo ujęła mnie historia kobiety, która jest w tak wielkim bólu, że postanawia zaczarować rzeczywistość. Dodatkowo To zawsze Agatha – dla mnie to jest świetna rozrywka. Ja teraz oglądam po to, żeby wynajdywać fajne historie, mieć z tego przyjemność i bardzo doceniam samo słowo „rozrywka”. Przecież wszystko to, co my aktorzy robimy, może służyć rozrywce. Przy okazji możemy zaprosić widzów do refleksji, dać nadzieję.
Mary Kosiarz: Ostatnio z pewnością pochłonęły Cię seriale. Właśnie w tę stronę chciałbyś pójść?
Marcin Zarzeczny: Jestem otwarty w zasadzie na wszystkie ciekawe role, wyzwania, takie historie, które opowiadają o nadziei. Nie mówię, że nie będę już grał takich postaci jak Alexei Orekhov – na dzisiaj to po prostu nie jest mój główny target. Moim targetem są takie opowieści, w których – mimo iż tej nadziei nie widać od razu – ostatecznie można ją znaleźć. Że ta miłość naprawdę istnieje i zawsze jest coś, co może nas wzmocnić.
Nowe odcinki serialu Agencja trafiają na platformę ShyShowtime w każdy poniedziałek.