REKLAMA
Szybka piątka
Filmy, na których ZASNĘLIŚMY

REKLAMA
Jacek Lubiński
Właściwie z rzadka zdarza mi się zasnąć na filmie – nie licząc festiwalowych potknięć i maratonów (pozdro dla ekipy pamietającej Matrixy!) większości takich przypadków i tak potem nie pamiętam, choć z pewnością było ich więcej niż poniższe pięć.
- Władca pierścieni: Powrót Króla – ten film jest gigantycznie za długi, zatem ze 2-3 razy zamknęły mi się oczy na pierwszym seansie. Być może dlatego, że byłem właściwie sam na sali, a być może dlatego, że są tam sceny po prostu ku*ewsko nudne.
- Długa podróż dnia ku nocy – eksperymentalna produkcja chińska ma tak powolne tempo i właściwie zupełny brak fabuły, że parę razy po prostu odpłynąłem. Ale co poradzę, skoro reżyser złożył wszystko z długaśnych ujęć, w których nic się nie dzieje. No cóż, trzeba sobie było wziąć tytuł bardziej do serca…
- Sextape – francuski obraz współczesnych nastolatek to rozkrzyczana patologia i prawdziwe męczące doznanie. W pewnym momencie straciłem więc cały animusz od natłoku wystrzeliwanych agresywnie z bohaterek słów oraz ich zachowania i uciąłem komara. Gorzej, że po otwarciu oczu dotarło do mnie, iż nic nie straciłem.
- Samsara – nie przeczę, że to piękny dokument, ale jego specyficzne tempo i pozbawiona jakiejkolwiek narracji forma wespół z idiotycznymi wstawkami o niczym okazały się silniejsze ode mnie, prowadząc mnie wprost w objęcia Morfeusza. Ale taki to już los festiwalowych projekcji.
- Oczekiwanie – właściwie jak wyżej. Wycinek z życia indyjskiego małżeństwa, które zwyczajnie mija się ze sobą, większość czasu spędzając samotnie w pracy, to bardzo ładne, poetyckie kino, na które jednak nie byłem przygotowany. Ślimaczy rytm codzienności samoistnie zamknął mi oczy na około dziesięć minut. Resztę seansu przetrwałem, przypominając sobie w głowie klasyki kina akcji.
Dominika Nowicka
- 20000 dni na Ziemi – perspektywa odliczania do tytułowego dwudziestotysięcznego dnia życia Nicka Cave’a potrafi podziałać równie usypiająco, co liczenie owiec, zwłaszcza gdy z głośników płyną kojące dźwięki rockowych ballad, od których wręcz miękną fotele kinowe. Poza kreowaniem wizerunku muzyka jako alternatywnego outsidera nie zapamiętałam zbyt wiele. Jednak o w połowie przespanym seansie nie było dane mi zapomnieć – kto kiedykolwiek zasnął na randce w kinie, ten zrozumie dlaczego…
- Upadek Cesarstwa Rzymskiego – za to za przyśnięcie na tym filmie czuję się w pełni rozgrzeszona. Wcześniej przebyłam ekspresowy maraton kina wojenno-historycznego, z którego czekał mnie egzamin lada dzień. Nic dziwnego, że monumentalne sceny batalistyczne tego ponad trzygodzinnego snuja, pomimo humorystycznych wstawek, nie trzymały mnie w napięciu ani przytomności o czwartej nad ranem.
- Zapaśnik – przespania tej pozycji najbardziej żałuję, nadal muszę ją nadrobić. Chociaż kino Aronofsky’ego zazwyczaj do mnie nie trafia, to ponoć Rourke wypadł znakomicie w tytułowej roli. Żadna też ze mnie miłośniczka wrestlingu, dlatego wydawało mi się, że to także żadna strata odpłynąć po paru minutach brutalnych walk. Dopiero później uświadomiono mnie o dramatycznym ładunku filmu, który pewnie byłby mi bliższy.
- Inferno – a może jednak bardziej żałuję przespania dokumentu Herzoga? Trudno orzec, gdy widziało się zaledwie pierwsze minuty filmu. Pamiętam jedynie hipnotyzujący początek opowieści o magmowym żywiole, drzemiącym we wnętrzu Ziemi. Nietrudno było się więc zdrzemnąć w ciepłej podkocykowej atmosferze, gdy temperaturę dodatkowo podkręcał widok bulgoczących wulkanów.
- Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda – wyjątkowo ten film udało mi się szczęśliwie dooglądać po latach. Psychologiczne portrety bohaterów z Dzikiego Zachodu robią robotę! Czemu więc zasnęłam? Może przydługi, streszczający fabularne clou tytuł uśpił moją ciekawość… Nawet jeśli coś w tym jest, to chyba jednak, podobnie jak w przypadku większości poprzednich pozycji, zwyczajnie za późno zasiadam przed ekranem albo piję za mało kawy.
REKLAMA