MEMORIA. Co słyszy Tilda Swinton?
Wieść o tym, że Apichatpong Weerasethakul, laureat Złotej Palmy z 2010 roku, kręci międzynarodowy projekt z Tildą Swinton w roli głównej, wzbudziła w kręgu festiwalowym niewątpliwie sporą ekscytację, uprawnione były jednak również i pewne wątpliwości co do przedsięwzięcia. Bliżej światła reflektorów mistrzowie autorskich stylów wyrosłych z lokalnych kontekstów często tracą swój blask (patrz chociażby: Asghar Farhadi, Hirokazu Koreeda). Jednak Taj do tego grona nie dołącza i ze światową gwiazdą przed kamerą zachował wszystkie walory swojego kina – ba, stworzył jeden ze swoich najlepszych filmów w karierze, tak samo autorski i intrygujący jak wcześniejsze kręcone w Azji.
Pomimo Swinton na pokładzie Apichatpong Weerasethakul nie rzucił się na wody kina anglofońskiego, osadzając akcję swojego nowego dzieła w Ameryce Południowej. Memoria dzieje się w Bogocie, gdzie główna bohaterka przebywa w odwiedzinach u siostry. Taki punkt wyjścia pozwala Tajowi konstruować opowieść o obcym miejscu z perspektywy osoby przyjezdnej, opierać dialogi na mieszaninie hiszpańskiego i użytkowego angielskiego, omijając podstawową pułapkę czyhającą na reżyserów wychodzących poza swój rodzimy kontekst – Weerasethakul wpisuje w swój film doświadczenie obcego miejsca, pokazując Kolumbię przez pryzmat zewnętrznej percepcji. Jest to rodzaj wybiegu zabezpieczającego go przed nieporadnością w nowym, kulturowo obcym środowisku, ale pracuje to także, jak się przekonamy, na głębsze znaczenia filmu. Zmiana lokacji nie oznacza jednak zmiany podejścia do kina – formalnie mamy tu do czynienia z konsekwentną kontynuacją stylu znanego z filmów takich jak Wujek Boonmee, który potrafił przywołać swoje poprzednie wcielenia czy Cmentarz wspaniałości – reżyser konstruuje swój film z długich, nierzadko impresyjnych ujęć, montowanych niespiesznie z wielkim pietyzmem dla scenerii, która buduje na poły magiczny klimat filmu. Charakterystycznie realistycznym i poetyckim zarazem język Weerasethakul stara się celowo wygaszać oczekiwania względem fabuły, przejmując stopniowo jej komunikacyjne funkcje. W nowym filmie Taja jest to szczególnie „spektakularne” – frapujący punkt wyjścia rozmywa się stopniowo w ambientowy fresk.
Punkt wyjścia jest jednak niemal Hitchcockowski. Graną przez Tildę Swinton Jessicę Holland pewnej nocy budzi tajemniczy dźwięk. Prześladowana przez przedziwny huk kobieta zaczyna cierpieć na bezsenność i próbuje dowiedzieć się, skąd pochodzi. Jednak w Memorii suspens jest nieoczywisty, miejscami jedynie podskórny. Przebudzona niespodziewanie Jessica chodzi po mieście i odbywa serię czasami lekko surrealistycznych, czasem zaś zaskakująco banalnych rozmów z różnymi ludźmi – archeologiem, antropolożką, inżynierem dźwięku Hernánem, siostrą i jej mężem, lekarką. Trochę jak kiedyś główny bohater The Limits of Control Jima Jarmuscha, jej kolejne spotkania układają się w przedziwnie snującą się antyfabułę tkaną niby wokół poszukiwań źródła tajemniczego dźwięku, ale właściwie przez większość czasu będącą po prostu swobodnym dryfowaniem wraz z trochę zaintrygowaną, trochę zaniepokojoną – i coraz mocniej zmęczoną przez brak snu – bohaterką. Weerasethakul nie idzie tu na kompromisy i choć początkowo nęci widzów zagadką, szybko staje się jasne, że podobnie jak jego poprzednie filmy Memoria to bardziej rodzaj filmowej kontemplacji miejsca, jego rytmu i niewielkich epizodów niż obdarzona klarowną dramaturgią opowieść. Podobnie jak w wywrotowej Chorobie tropikalnej tajski reżyser łamie logikę konwencjonalnej narracji i porzucając fabularne ramy, zaprasza odbiorców do powolnej filmowej medytacji. Medytacji, która z pewnością nie wszystkich uwiedzie, ale która, jeśli dać jej szansę, otwiera niezwykłe bogactwo interpretacyjne.
Prowadząc swoje poszukiwania, Jessica stopniowo zagłębia się w skrywany pod powierzchnią południowamerykańskiej metropolii świat amazońskiej magii i mitów. Wraz z bohaterką docieramy nie tyle do wyjaśnień, ile do kontekstów, które umożliwiają dostrzeżenie spraw na pierwszy rzut oka niewidocznych (lub wręcz nieistniejących). Weerasethakul podsuwa nam świadomie wywracane konwencje gatunkowe, zagadki, których nie zamierza rozwiązać, a także świadomie igra z poziomem meta swojego filmu, opatrując go enigmatycznym tytułem zyskującym sens dopiero w następstwie odsłaniania kontekstów kodowanych w filmie, a także mimochodem pozycjonując perspektywę obserwacji. Nieprzypadkowo Bogotę oglądamy, śledząc białą i prawdopodobnie dość zamożną kobietę obracającą się na co dzień w kręgach artystycznych. To nie pusta funkcja współpracy ze znaną aktorką. Weerasethakul doskonale wie, że jego widownia będzie głównie europejska, i Memoria skonstruowana jest tak, że w zasadzie nieświadomie przyjmujemy perspektywę Obcego ze Starego Świata w (post)kolonialnym plenerze. Wchodzimy w już niemal zapomniany świat mitów rdzennej Ameryki, ale wchodzimy w roli turysty, nieposiadającego odpowiednich narzędzi poznawczych i w konsekwencji nie do końca rozumiejącego, co się dzieje.
Bo Memorię możemy czytać jako film fundamentalnie opowiadający o kolonializmie. O jego doświadczeniu i procesie zacierania jednego świata przez drugi, o klątwach przeszłości, dziedziczonych pokoleniami traumach i winach, które tak głęboko wnikają w tożsamość, że przestają być dostrzegalne i rozpoznawane. Apichatpong Weerasethakul podejmował już ten temat kilkukrotnie, tym razem jednak zdecydował się na radykalne obnażenie pozycji w relacji Swój–Obcy i nieprzekraczalnego dysonansu w komunikacji na tej linii. Tajemniczy, agresywny dźwięk jest jedynie pierwszym elementem tego wyrywania nas z nawykowego myślenia o relacjach międzykulturowych. Memoria jest próbą dotknięcia fundamentalnego niezrozumienia i narosłych na nim krzywd, przy jednoczesnym odrzuceniu myślenia o Europie jako kolebce i centrum cywilizacji. Weerasethakul dokonuje tego, wykorzystując topos miejsca uniwersalnie kojarzącego się z procesami kolonialnymi, szczególnie w kwestii eksploatacji, jak i pacyfikacji lokalnych kultur przez ekspansję świata chrześcijańskiego. W tym celu zmusza nas do konfrontacji z tym, co z naszej historii i tożsamości jest wymazywane za pomocą obcych narzędzi umierających mitów.
Memoria to jeden z tych filmów, który jest wręcz stworzony do dzielenia widzów i wywoływania skrajnych opinii. Z pewnością można uznać film za nudny, a niektóre fragmenty z końcówki wręcz proszą się (co jest chyba intencją twórcy) o przypięcie łatki pretensjonalnego bełkotu. Jednak fascynujący rytm dzieła Weerasethakula, magiczny realizm zdarzeń i ewokowane przezeń konteksty mityczne oraz polityczne składają się na hipnotyzujące i zapierające dech w piersiach doświadczenie artystyczne, które wiele osób zachwyci. Ja sam zostałem przez Apichatponga Weerasethakula oczarowany, a odbiorcze zderzenie z Memorią wydaje mi się jednym z najciekawszych, najbardziej pobudzających doświadczeń, jakie przyszło mi przeżyć ostatnimi czasy w kinie. To film zapraszający do refleksji, niedający jednak niemal żadnych odpowiedzi, z butą godną największych modernistycznych mistrzów, idący w metafizyczne rozważania połączone ze społecznym kontekstem globalnego, postkolonialnego świata. Nie sposób go zwięźle podsumować – najlepiej zachęcić do seansu i zaprosić następnie do dyskusji. Powyższa próba interpretacji z pewnością nie wyczerpuje możliwości, jakie stwarza w warstwie znaczeniowej Weerasethakul, ze swojej strony gorąco wszystkich zachęcam do samodzielnego spotkania z Memorią i poszukiwanie innych.