ZEW CTHULHU. Wyjątkowa ekranizacja opowiadania grozy H.P. Lovecrafta
Horror straszy tym, czego nie widać. Jeżeli film lub książka z tego gatunku mają być traktowane serio, to muszą bazować na niedopowiedzeniu. W przeciwieństwie do dreszczowca, gdzie widz zazwyczaj wie więcej niż bohaterowie, w horrorze cała zabawa polega na wspólnym odkrywaniu tajemnic. Niestety, wiele tego typu produkcji „sypie się” w momencie, gdy zagadka zaczyna się wyjaśniać. Znacznie łatwiej jest bowiem budować atmosferę i mylić tropy niż udzielać satysfakcjonujących odpowiedzi. Im lepiej budowany jest klimat, tym oczekiwania wobec puenty są większe. Klęska na tym polu przekreśla cały wcześniejszy trud.
Historię grozy bardzo łatwo zepsuć. Ekranizacja prozy H.P Lovecrafta jest szczególnie ambitnym zadaniem. Jego utwory zaliczają się bowiem do żelaznego kanonu literatury światowej, miliony czytelników jest przywiązanych do własnych wyobrażeń na temat stworzonej przez niego mitologii. Literatura zostawia większe pole dla wyobraźni niż film. W przypadku twórczości Samotnika z Providence zadanie jest jeszcze bardziej skomplikowane.
Bez wchodzenia w szczegóły – Lovecraft opowiada o Złu tak potężnym, że ludzkie zmysły nie są w stanie go ogarnąć, a każdy, komu uda się zbliżyć do rozwikłania zagadki w krótkim czasie popada w obłęd. Jak pokazać coś, czego – zdaniem autora – nawet nie da się opisać? Mamy tutaj do czynienia ze wspominanym wcześniej dylematem w czystej postaci.
W 2006 roku na festiwalu Slamdance wiele zamieszania wywołała nakręcona przez półamatorów ekranizacja najbardziej znanego utworu Lovecrafta – Zewu Cthulhu. Twórcy filmu udowodnili, że wystarczy odrobina wyobraźni i pokory, aby osiągnąć sukces nawet podczas pracy nad bardzo opornym materiałem.
Film opowiada historię mężczyzny, który zainspirowany przez otrzymane w spadku dokumenty postanawia poznać tajemnicę starodawnego Kultu Cthulhu. Opowiedzenie tego w sposób realistyczny nie mogło zakończyć się sukcesem. Na szczęście Zew Cthulhu utrzymany jest w konwencji niemieckiego ekspresjonizmu. Reżyser nie bawił się w nawiązania do tego nurtu (których we współczesnym kinie nie brakuje), lecz nakręcił dosłownie – w skali jeden do jednego – film żywcem wyjęty z lat dwudziestych. Innymi słowy Zew Cthulhu Anno Domini 2005 to rasowy film niemy!
Takie podejście nie wydaje się być dziełem przypadku, lecz w pełni świadomą decyzją. Artyści tworzący w epoce kina niemego nie próbowali udawać, iż ich dzieła są realistyczne. Widzowie godzili się na pewną, swoiście pojmowaną umowność. W przypadku Zewu owa umowność sprawiła, iż temat walki z monstrum potężniejszym niż życie i śmierć stał się możliwy do przełknięcia. Starcie z wielką – potraktowaną na serio – wygenerowaną komputerowo ośmiornicą musiałoby nieuchronnie budzić uśmiechy politowania. Zwłaszcza w kontraście z tak misternie budowaną atmosferą grozy. Tam, gdzie nowoczesna technologia nie ma wstępu doskonale sprawdzają się staroświeckie efekty specjalne z animacją poklatkową na czele. Pozostawiają one więcej miejsca dla wyobraźni, nie można im również odmówić specyficznego uroku. Cała oprawa plastyczna jest spójna i przygotowana z dbałością o szczegóły. Wszystkie elementy idealnie do siebie pasują – przerysowane aktorstwo (makijaż i mimika!), efektowne kadrowanie, gra świateł i cieni, muzyka oraz wspomniane wcześniej efekty specjalne. Innymi słowy: zdeformowana rzeczywistość ekspresjonizmu idealnie pasuje do prozy Lovecrafta!
Pisząc o współczesnym „silent movie” nie można nie wspomnieć o Artyście Michela Hazanaviciusa. Moim zdanie jest to sztuka dla sztuki, dzieło, którego twórcy ekscytowali się samym faktem kręcenia filmu niemego. Każdy kadr zdaje się mówić, że tego filmu nie należy traktować na poważnie, gdyż to tylko zabawa w kino. Gdyby usunąć cała otoczkę „hołdu dla kina niemego” to nie zostało by nic wartościowego. Hazanavicius wyświadczył więc niedźwiedzią przysługę swym ulubionym filmom. Widz wychodząc z kina utwierdza się w przekonaniu, że wszystkie filmy nieme były uroczymi i głupiutkimi historyjkami o niczym, a medium to nie pozwala na zaprezentowanie żadnej bardziej rozbudowanej fabuły. Zew Cthulhu burzy te mity, pokazuje, że również stare dzieła mogły przedstawiać ciekawe historie.
Fabuła Zewu Cthulhu nie stanowi jedynie pretekstu do zabawy. Mamy tutaj bowiem do czynienia z autonomicznym dziełem filmowym, tzn. cała historia opowiadana jest na serio, bez porozumiewawczego mrugania okiem, typu „udajemy stare kino i dlatego jesteśmy fajni.” Zew jest tym, czym hołd powinien być – dziełem, które samo w sobie jest ciekawe i wciągające a jednocześnie wzbudza zainteresowanie przywoływanym utworem. W tym przypadku sukces jest podwójny: po seansie nie wiadomo, po co sięgnąć najpierw: dobry film z lat dwudziestych, czy zbiór opowiadań Lovecrafta.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na istotną cechę tego filmu: trwa jedynie 47 minut. Twórcy nie chcieli poprawiać tego, co doskonałe i na siłę przerabiać historii Lovecrafta na pełny metraż (Peter Jackson spokojnie dałby radę ukręcić z tego 3-godzinny metraż). Większość jego utworów to krótkie formy, a ich rozbudowanie mogłoby osłabić siłę oddziaływania. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż bohaterowie tej prozy są raczej jednowymiarowi – u Lovecrafta liczą się bowiem niesamowita atmosfera i mitologia. Brawa za konsekwencję, samodyscyplinę i umiejętność powiedzenia „dość” w odpowiednim momencie! (Luźna myśl na marginesie: ciekawe, ile filmów by zyskało, gdyby ich twórcy wykazali się podobnym wyczuciem formy i stylu)
Ludzie stojący za powstaniem Zewu Cthulhu doskonale zdawali sobie sprawę z ograniczeń, jakie nakładał na nich wybrany temat. Nie dali się jednak sparaliżować presji i zastosowali błyskotliwy zabieg, dzięki któremu udało się ominąć wszelkie mielizny. W efekcie otrzymaliśmy film, który może spodobać się zarówno radykalnym miłośnikom prozy Samotnika z Providence, jak i „zwykłym”, lubiącym nietuzinkowe kino widzom. Oby więcej takich odważnych eksperymentów!
Tekst z archiwum Film.org.pl (2012)