search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Żelazna Dama

Karol Barzowski

7 marca 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

OSCAROWA DAMA

No i stało się. Meryl Streep zdobyła swojego trzeciego Oscara. Niby wszyscy znają te liczby, ale warto je przypomnieć – one naprawdę robią wrażenie. “Żelazna dama” przyniosła Streep 17. (!) nominację do nagrody Akademii. Pierwszą z nich otrzymała w 1979 roku za drugoplanową rolę w “Łowcy jeleni”. Rok później był już Oscar (najlepsza aktorka drugoplanowa za “Sprawę Kramerów”). Co ciekawe, aktorka miała wtedy 30 lat. Dość późno jak na początek kariery. Nie musiało minąć jednak dużo czasu, by obwołano ją najlepszą aktorką świata. Gdy w 1983 roku wręczano jej drugą statuetkę za występ w “Wyborze Zofii”, odczytujący wyniki Sylvester Stallone zrobił to tak, jakby stała się rzecz oczywista. Wydawało się, że nie spojrzał nawet na zawartość zalakowanej koperty – “Oscara otrzymuje cudowna Meryl Streep”.

Było to niemal trzy dekady temu. W tym czasie Streep z prawdziwą regularnością zaliczała kolejne udane role. Szansę na nagrodę Akademii miała m.in. za “Silkwood”, “Pożegnanie z Afryką”, “Co się wydarzyło w Madison County” czy “Adaptację”. Również ostatnie lata przyniosły jej nominacje do tej prestiżowej nagrody – w 2007 roku za “Diabeł ubiera się u Prady”, w 2009 za “Wątpliwość”, zaś rok później za “Julie i Julię”. Ale za każdym razem – a, ściślej mówiąc, 12 razy – musiała oklaskiwać swoje koleżanki po fachu. Oczywiście, zdarzało się, że robiła to z nieukrywaną radością (jak choćby przy wygranych Cher czy Sandry Bullock). Jednak z pewnością nie można powiedzieć, aby na nagrodach w ogóle jej nie zależało. Sama bez chwili wahania przyznaje, że sprawiają jej ogromną przyjemność i dają poczucie satysfakcji. Widać to za każdym razem, gdy wręczana jej jest jakakolwiek statuetka. Aktorka wygląda wtedy po prostu na przeszczęśliwą. A na jej koncie wciąż były tylko dwa złote rycerzyki…

Powodów, dla których Meryl ciągle nie mogła zdobyć swojego trzeciego Oscara było co najmniej kilka. Jednym z nich był z pewnością fakt, że aktorka nominowana była za wybitne role w … stosunkowo przeciętnych filmach. Dość powiedzieć, że ostatni tytuł, który przyniósł jej nominację i jednocześnie miał szansę na statuetkę w kategorii “najlepszy film”, to “Pożegnanie z Afryką” z 1986 roku… Na początku swojej kariery Streep często grała pod okiem uznanych reżyserów. Byli to m.in. Robert Benton, Woody Allen, Sydney Pollack czy Mike Nichols. Do współpracy z niektórymi wracała – u Nicholsa wystąpiła aż trzykrotnie. W ostatnich latach aktorka również zdaje się być wierna pewnej grupie reżyserów. Jednak nie ma wśród nich wielkich talentów – przeważają raczej solidni rzemieślnicy. “Mamma mia!”, “To skomplikowane” czy “Julie i Julia” to filmy przyjemne, ba!, momentami bardzo dobre. Ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ich sukces bazuje niemal wyłącznie na udziale Meryl Streep. Ona je po prostu ratuje.

Nie inaczej jest w przypadku “Żelaznej damy”. Pozwoliłem sobie na tak długi wstęp, ponieważ o samym filmie nie da się napisać zbyt wiele. Wydaje się, jakby powstał on niemal wyłącznie po to, by ukazać aktorskie umiejętności Streep. A do zagrania miała rzeczywiście sporo. Nie chodzi tu nawet o samo przeobrażenie się w Margaret Thatcher. Film skupia się na obecnym życiu byłej pani premier. Kobiety chorej, zmęczonej, zmagającej się z halucynacjami. W retrospekcjach widzimy zaś tę samą kobietę na kolejnych etapach politycznej kariery. Meryl musiała więc przekazać nam przez ekran najróżniejsze stany emocjonalne swojej bohaterki. Można powiedzieć, że w tym jednym filmie aktorka wciela się w dwie, a może nawet trzy różne role. I wyszło jej to znakomicie.

Sukces to tym większy, że naprawdę nie jest łatwo zagrać taką postać jak Margaret Thatcher. Znaną niemal każdemu, niezwykle charakterystyczną, zarówno jeśli chodzi o zachowanie, jak i sposób mówienia. Julia Child, w którą Streep wcieliła się w filmie z 2009 roku, to bardzo podobny typ bohaterki. I mam poczucie, że tamta metamorfoza nie okazała się do końca udana. W niektórych momentach Meryl zdawała się być po prostu sztuczna. Postać na ekranie nie była już mistrzynią gotowania, a dziwnym teatralnym tworem. I choć aktorka miała w tym filmie również sceny genialne, moim zdaniem ta rola to niebezpieczne balansowanie na granicy wiarygodności. W “Żelaznej damie” jest już zupełnie inaczej. Nieważne, że w jednej scenie oglądamy Streep jako staruszkę z demencją, a w następnej jako najtwardszego polityka swoich czasów. Wierzymy jej od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Na ekranie widać po prostu Margaret Thatcher.

Dużą frajdę sprawia odtworzenie sobie archiwalnych filmów z “prawdziwą” byłą premier i porównanie ich z tym, co zobaczyło się w kinie. Różnice są naprawdę niewielkie. Trzeba przyznać, że Streep (w połączeniu z, również oscarową, charakteryzacją) wykonała swoje zadanie bezbłędnie. W jej grze liczą się niuanse. Opanowała do perfekcji nie tylko mowę ciała swojej bohaterki, ale też jej sposób mówienia zarówno przed, jak i po objęciu urzędu – a zmiany te były dość wyraźne. Nie wspominając już o angielskim akcencie… Poza tym, aktorka jest po prostu wiarygodna w tym, co próbuje nam przekazać. Gdy gra “obecną” Thatcher, widać w jej oczach wysiłek, jaki wkłada w przypominanie sobie przeszłości. Gdy zaś oglądamy ją, kiedy decyduje o przystąpieniu swojego kraju do wojny, w tych samych oczach dostrzec można tylko zawziętość, przekonanie o własnej racji. Oglądamy wtedy prawdziwą kobietę z żelaza.

Podsumowując – mamy ciekawy życiorys, wybitną aktorkę wcielającą się w główną rolę, niezłą obsadę drugoplanową, doświadczoną ekipę techniczną… A powstał z tego film co najwyżej średni. Zabrakło zdecydowania, pewnej konsekwencji. Twórców zgubiła chęć pójścia w dwie strony naraz. “Żelazna dama” nie sprawdza się jako opowieść o chorej, zagubionej kobiecie, która była kiedyś wielkim politykiem. Jeszcze gorzej film ten wypada, gdy myślimy o nim jak o biografii. Owszem, w retrospekcjach widzimy praktycznie całą karierę Margaret Thatcher. Poczynając od czasów, kiedy pomagała ojcu w prowadzeniu sklepu, poprzez decyzję o wstąpieniu do polityki, kolejne szczeble kariery, najważniejsze chwile z okresu urzędowania, aż do ustąpienia z funkcji premiera. Ale Phyllida Lloyd zaledwie prześlizguje się po tematach. Nie ma tam próby analizy, zrozumienia motywów, spojrzenia na problem pod innym kątem. To, co dostajemy, to tylko telegraficzny skrót. W kilku miejscach nawet ciekawie przedstawiony – ale pozostawiający duży niedosyt. Część “współczesna” zaś, zdecydowanie za bardzo rozbudowana, nie ma tak naprawdę nic do powiedzenia. Składają się na nią bliźniaczo podobne do siebie sceny. Zagubiona Thatcher, sięgająca po alkohol i zmagająca się z wizjami zmarłego męża. Swoją drogą, wątek ten, mimo bardzo dobrej gry Jima Broadbenta, nie raz wprowadza w zakłopotanie. Do dość ciężkiego dramatu zagląda bowiem farsa. A Lloyd nie jest, niestety, na tyle sprawnym reżyserem, by wyjść z tego bez szwanku.

Reżyserka “Mamma mia!” gubi się w dwutorowej narracji. Nie potrafi zainteresować widza ani jedną, ani drugą częścią fabuły. Stosuje bardzo duże przeskoki czasowe, próbuje zmieścić w swoim filmie jak najwięcej “ważnych” rzeczy, ale tak naprawdę jedynie ich dotyka. Nie zgłębia tematu. Dość banalny jest przecież wniosek mówiący, że polityka niszczy życie rodzinne, a wielcy ludzie często marnie kończą… Film został jednak uratowany dzięki kreacji Meryl Streep. Choć do “Żelaznej damy” w kilku momentach wkrada się nuda, gdy ona jest na ekranie, patrzy się na niego z wielką uwagą. Powtórzę się, ale to naprawdę wybitna rola. W stu procentach zasługująca na Oscara i wszystkie pozostałe nagrody. Viola Davis i Michelle Williams w każdym innym roku zwycięstwo miałyby w kieszeni. Tym razem w konfrontacji z Meryl po prostu były bez szans. Na swojego rycerzyka będą musiały jeszcze trochę poczekać. I, mimo że sama Streep przekonana jest, że to jej ostatnia statuetka w karierze (“Ja naprawdę rozumiem, że już nigdy więcej nie będę stała na tej scenie” – powiedziała, dziękując wszystkim, z którymi zetknęła się w ciągu ponad 30 lat pracy), ja nie byłbym tego taki pewien. Patrząc na ostatnie dokonania Helen Mirren czy Judi Dench, wiek nie wydaje się być takim problemem. Jestem pewien, że na Streep wciąż czeka jeszcze co najmniej kilka ciekawych ról. A poza tym, czy wyobrażacie sobie rozdanie Oscarów bez Meryl siedzącej w pierwszym rzędzie? Ja nie.

6,5/10

REKLAMA