ZACZNIJMY OD NOWA. Małe wielkie kino
Soundtrack Zacznijmy od nowa wprost idealnie trafił w mój gust. Piosenki ze ścieżki dźwiękowej podobne są do samego filmu – często skromne, wręcz minimalistyczne, ale dotykające najczulszych miejsc. Słuchane w kinie, a więc w ciemnej sali ze świetnym nagłośnieniem, przenoszą widza gdzieś daleko, odrywając od przyziemnego „tu i teraz”. Repertuar Grety w wykonaniu Keiry Knightley to coś przypominającego Norę Jones, Carole King czy Tori Amos. Z kolei to, co śpiewa jej chłopak, jest niczym niewykorzystany materiał z pierwszej płyty Maroon5, „Songs About Jane” – o co nietrudno, bo gra go nie kto inny jak wokalista zespołu, Adam Levine. Mój jedyny zarzut dotyczy tego, że piosenki te nie były śpiewane na planie – playback widać/słychać dość wyraźnie, a w początkowych scenach ma się nawet wrażenie, że głos Knightley był dubbingowany. Zdecydowanie odbiera to filmowi realizmu i pewnego „ducha”. Szkoda, tym bardziej, że śliczna Brytyjka okazała się całkiem niezłą piosenkarką i z pewnością poradziłaby sobie z takim zadaniem.
Jeśli już o Knightley mowa… Jak dobrze, że zrzuciła XVIII-wieczne kostiumy i zaczęła grać współczesne kobiety z krwi i kości, być może podobne do niej samej (garderoba Grety np. do złudzenia przypomina ubrania, które na co dzień nosi aktorka). Nie jest to może bardzo wymagająca rola, ale Knightley z rozmysłem korzysta z aktorskich narzędzi. Wokół Grety roztacza się specyficzna aura – nawet, gdy siedzi w kącie w zbyt dużym swetrze, opłakując utraconą miłość, po prostu błyszczy. Nie inaczej jest z Danem granym przez Marka Ruffalo. To świetnie napisana, ciekawa, wielowymiarowa postać, a Ruffalo jest aktorem, który takich okazji nie wypuszcza z rąk. Ta rola aż prosiła się o szarżowanie, ale on trzyma ją w ryzach, tworząc barwny portret osobowości Dana, a jednocześnie nie tracąc nic z wiarygodności.
Poza tym, obok całkiem niezłego Levine’a, mamy też pociesznego Jamesa Cordena (znanego z roli Paula Pottsa w Masz talent), mistrzynię drugiego planu Catherine Keener czy nominowaną do Oscara za „Prawdziwe męstwo” Hailee Steinfeld. Gdy grała u braci Coen, miała zaledwie 13 lat – już wtedy jednak było wiadomo, że mamy do czynienia z narodzinami wielkiej gwiazdy. Od tamtej pory zagrała niezwykle zróżnicowane role, od Julii w adaptacji dzieła Szekspira, przez akcyjniak 72 godziny, aż do widowiska science-fiction Gra Endera. Teraz do tego zestawu dołączyła musicalowy komediodramat, w którym wcieliła się w na pozór zblazowaną, grającą na basie nastolatkę. Charakterystyczny, fajny występ, który daje namiastkę tego, jak może wyglądać jej dorosła kariera.
Wielu recenzentów, choć generalnie przychylnych filmowi, zarzuca reżyserowi Johnowi Carneyowi niekonsekwencję. Wskazują, że Zacznijmy od nowa opowiada o niezależności i ostrzega przed tym, by nigdy się nie sprzedawać, zaś sam Carney, twórca Once z 2006 roku, porzucił ambitne, skromne kino na rzecz Hollywood i wielkich nazwisk, tworząc „bogatszy sequel” swojego poprzedniego dzieła. Dla mnie jednak Zacznijmy od nowa nie jest o tym, by nigdy się nie sprzedawać, ale raczej o tym, aby starać się pozostać przy tym autentycznym. Pieniądze do życia są niezbędne, sukcesy również, bo przecież do nich w końcu brnie każda obrana przez nas droga. Cały myk w tym, aby nadal być sobą. Moim zdaniem Carney udowadnia swoim najnowszym filmem, że się nie zmienił – wciąż jest tym samym Irlandczykiem, który wyreżyserował Once. Kręcił w Nowym Jorku, zatrudnił profesjonalną ekipę, aktorów znanych z pierwszych stron gazet i miał do dyspozycji jakieś 100 razy większy budżet niż wtedy. Ale stworzył coś, co w tych konkretnych, hollywoodzko-mainstreamowych realiach, jest równie prawdziwe, jak ten skromny film z 2006 roku, nakręcony z naturszczykami przy użyciu domowej kamery.
Zacznijmy od nowa to film, w którym zakochałem się od pierwszego obejrzenia. Mając niewielkie aspiracje i jeszcze mniejsze narzędzia prowadzi nas do czegoś wyjątkowego w swojej prostocie. Mamy tu do czynienia z feel-good movie, który nie potrzebuje Jamesa Browna, feeri kolorów i deszczu lukru spływającego na bohaterów. To film, który pomimo prostej, współczesnej historii, pozwala na pewien czas przenieść się gdzie indziej, daleko poza kinową salę, by potem, po zapaleniu świateł, opuścić ją z uśmiechem na ustach i zapętloną w głowie piosenką. Może taką, która potrafiłaby uratować życie?