Yoga Hosers. Nowy film Kevina Smitha
Kevin Smith był w latach dziewięćdziesiątych jednym z najdonośniejszych głosów pokolenia X, które rozbestwione latami osiemdziesiątymi zderzało się nagle z rzeczywistością i nieuchronną (odciąganą w nieskończoność) dorosłością, która nie była wyśnioną wieczną zabawą.
Wparował na rynek jako najbardziej nieopierzony z grupy twórców zafiksowanych na życiu młodzieży oraz jej egzystencjalnych rozliczeniach (obok m.in. Richarda Linklatera czy Camerona Crowe’a), ale zdecydowanie wiedział, co chce powiedzieć. Potrafił z wyczuciem komentować, robił to z serca – tu i teraz. Z wykorzystaniem ostrych jak brzytwa dialogów, zatopionych po uszy w popkulturze, ale nawet w najbardziej absurdalnych sytuacjach pozostających naturalnymi. Mówił o życiu, miłości, zagubieniu, trudach karier wszelakich – i nawet jeśli ukrywał problemy pod kawałami o penisach, pierdzeniu czy zapoconych preclach, to zawsze była w tym szczerość, jakaś nauka (monolog Cichego Boba wyjaśniający znaczenie tytułu W pogoni za Amy do dzisiaj nie stracił nic ze swojej mocy).
Niestety po wejściu w nowy wiek coś w nim zgasło. Po czterech naprawdę świetnych filmach szybko zapędził się na niebezpieczne dla talentu rejony – najpierw stworzył dosyć niegroźne komedyjki podlane dużą ilością prostackiego humoru, potem nakręcił zupełnie bezjajeczny film akcji (chociaż były tam niby jakieś Fujary na tropie), aż w końcu zaczął się bawić w horrory, z dosyć marnym skutkiem. Wygląda na to, że w dzisiejszym świecie już zupełnie nie potrafi się odnaleźć, nie ma nic do powiedzenia. W końcu na wierzch wychodzi też fakt, że tak naprawdę nigdy nie był szczególnie utalentowanym reżyserem – miał zamiast tego talent to opowiadania i ubierania swoich bajań w naprawdę dobre dialogi. Tylko musiał mieć o czym gadać, a niestety fikuśna fikcja z drugiej części „Trylogii Prawdziwej Północy” (zapoczątkowana Kłem) – wydatnie inspirowana tonami spalonego zielska i nagłego mentalnego lotu do lat licealnych – dewastuje ostatnie nadzieje na podniesienie się kariery Smitha z kolan. Dawno nie czułem podczas seansu takiego zażenowania.
Na papierze fabuła Yoga Hosers może poruszyć serduszka fanów kina klasy Z i spokojnie mogłaby narodzić się w głowie jakiegoś młodego fanatyka slasherów pod koniec lat osiemdziesiątych, który w garażu rodziców marzy o podbiciu filmowego świata, bo właśnie obejrzał na wytartej kasecie Wiklinowy koszyk. Niestety, za gotowy produkt odpowiada tutaj facet dobrze po czterdziestce, próbujący od dłuższego czasu zagrzebać swoje nazwisko pod stertą chińskich figurek Batmana i opowieściami o pękniętym odbycie na spotkaniach z fanami. Film jest kontynuacją Kła, a głównymi bohaterkami stają się dwie nastolatki ze spożywczaka, które przemknęły tam na chwilę przez ekran, jednak nie stoi za tym jakiś większy pomysł – reżyser wrzuca do jednego wora prostackie żarty z Kanady (ileż można męczyć ten ich nieszczęsny akcent?), nazistowskie karły zrobione z kiełbasy, Joga Fu, satanistów, mając nadzieję, że jakoś to wszystko zadziała i nikt nie zwróci uwagi na fakt, iż cały projekt jest tylko prezentem dla córki, która może sobie zadebiutować na wielkim ekranie rolą pierwszoplanową.
Najsmutniejsze jest jednak to, że całość nie stanowi tylko pstryczka w nos, ale jest siermiężną piąchą wymierzoną w kolektywną twarz wszystkich młodych i niezależnych twórców, ciułających każdy grosz na swój debiut – wygląda niczym ponury żart rzucony w stronę grupy, do jakiej przynależał kiedyś sam Smith, który dla Sprzedawców musiał spieniężyć swoją kolekcję komiksów oraz kręcił kolejne sceny po godzinach w miejscu pracy. A teraz pokazuje, że nie liczy się tak naprawdę zupełnie fabuła, humor, szacunek dla własnej pracy i widza, bo w jakiś nudniejszy dzień i z powodu nadmiaru kasy (ciężko ukryć, że same jego flirty z telewizją oraz Internetem ustawiają go do końca życia) można sobie nakręcić nawet największego zakalca, który i tak pójdzie w szeroki świat. Plus: nie musi się martwić o kontynuację, bo nawet pomimo zmiażdżenia Yoga Hosers przez krytykę finał trylogii (Moose Jaws – Szczęki z łosiem) i tak powstanie.
Nic się w tym filmie nie broni. Zupełnie.
Całość wlecze się w bólach, dialogi są napisane koszmarnie i wypełniono je żartami, za które nawet w latach osiemdziesiątych szło by się pewnie do więzienia za brak szacunku do odbiorców (a to przecież niby naskrobał Kevin Smith – kiedyś podobno magik słowa pisanego), sceny akcji wprawiają w zakłopotanie (efekty specjalnie powstały chyba na automacie do Ponga), a ogólny projekt wygląda tak, jakby zupełnie zagubiony ojciec z brzuszkiem przechodzący kryzys wieku średniego chciał pokazać swojej córce, że on to przecież dobrze wie, o co chodzi w tych wszystkich facebookach, smartfonach czy instagramach – chociaż widział je tylko w telewizji.
Yoga Hosers to archaiczny zbuk totalny i zupełnie nieoglądany produkt zrobiony przez garstkę przyjaciół dla garstki przyjaciół, którego twórcy na pewno dobrze się bawili na planie, ale gotowego filmu nie mają raczej zamiaru oglądać (liczy się przecież sama podróż, nie cel – prawda?). Dostajemy prawdziwy pochód znanych z popkultury kumpli reżysera, którzy są tylko po to, żeby być, a ich występy gościnne muszą być łopatologicznie zaznaczone – Stan Lee bredzi coś o komiksach, Kevin Conroy mówi głosem Batmana, robiąc zakupy, a główny zły, Ralph Garman, w żenującej scenie przez dobrych kilka minut mówi głosami znanych ludzi (oczywiście Pacino, Stallone’a i Schwarzeneggera, których mogłaby naśladować nawet moja dawna sąsiadka – tłukąca kiedyś zapalczywie w rury i krzycząca, że w bloku są komuniści). To jednak tylko epizody, bo prawdziwy pogrom jest w głównej obsadzie – Johnny Depp kontynuuje granie kryminogennie stereotypowego Kanadyjczyka; jego córka Lily-Rose po matce wygląda przesłodko, ale jej rola nie daje żadnej szansy wykazania się; a córka Smitha, Harley Quinn, niestety nie zrobi wielkiej filmowej kariery, bo naturalniej przed kamerą zachowują się naturszczyki z różnych rodzimych Ukrytych prawd – po prostu boi się kamery, niektórzy tak mają. Mały plus idzie w stronę filmu jedynie za sceny z Justinem Longiem, który znowu udowadnia, że jest królem cameo (świetne chwilówki zaliczył w Idiokracji, Starych wygach, Idź twardo: Historia Deveya Coxa czy Zack i Miri kręcą porno)
I taki jest ten pełnometrażowy kaprys Smitha, który narodził się przy okazji żartu podczas jednego z podcastów. Pozbawiony jakiegokolwiek pomysłu, uczuć czy chęci – żenujący i irytujący na każdym kroku produkt, który powstał chyba tylko dlatego, że Smith zapowiedział go jeszcze w czasie prac nad Kłem i teraz musi trylogię dociągnąć do końca, a dodatkowo chciał być dobrym tatusiem (do spółki z Deppem) – bo przecież dziewczynki mogą tutaj sporo pośpiewać (chociaż nie ma szczególnego powodu); pokazać, że są wygimnastykowane i dobrze wyglądają w spodniach do jogi; a Lily-Rose mówi nawet idealnie po francusku. Duma rodzicielska musi panów rozpierać. Szkoda, że w parze z tą miłością idzie jeszcze półtorej godziny wybitnej męki filmowej. A robi się jeszcze smutniej, gdy reżyser próbuje nawiązywać do swoich największych dzieł, przez co przypomina, że kiedyś chyba naprawdę miał talent. Współczesny Smith dostałby od swojej wersji z 1994 roku nie tyle po łapach, co siarczystego kopa w tyłek.
korekta: Kornelia Farynowska