YESTERDAY. Sława, miłość i The Beatles
To bezpośrednie przeszczepienie fenomenu zespołu z lat 60. do współczesności może budzić jednak pewne wątpliwości; kosztem do pewnego stopnia słusznej tezy o uniwersalności marginalizowane są kulturowy kontekst (tak pięknie wydobywany w Across the Universe) i rewolucyjność Beatlesów dla samego rynku muzycznego. Przemykający przez ekran wątek odklejenia Jacka od autentycznej genezy utworów zdaje się nie mieć żadnych większych konsekwencji, stając się jedynie pretekstem do ukazania kilku krótkich epizodów. Podobnie zgrzyta nieco już dosyć nachalnie marketingowe zestawienie Beatlesów z Edem Sheeranem (skądinąd zabawnym w swoich komediowych sekwencjach), zwłaszcza w kontekście nieco przerysowanego obrazu muzycznego show-biznesu (znakomita Kate McKinnon w roli menedżerki, genialna scena PR-owego meetingu). Na poziomie czysto filmowym drażnią kiczowate wstawki animowane i pozbawione polotu sklejki montażowe uzupełniające rozwój fabuły. Ostatecznie jednak nie są to na tyle poważne mankamenty, by mogły przesłonić przyjemny, feelgoodowy charakter filmu i jego bezpretensjonalną, napędzaną miłością do The Beatles energię.
Sukces przypieczętowują jednak aktorzy – Himesh Patel wypada bezbłędnie w roli trochę naiwnego, trochę ciapowatego, a trochę marzycielskiego Jacka, zmagającego się ze swoimi uczuciami i z niespodziewaną sytuacją, a Lily James tworzy klasycznie Curtisowską postać sympatycznej dziewczyny-kumpeli, odsłaniającej swoje bardziej emocjonalne oblicze w słodko-gorzkim splocie zdarzeń. W pamięć zapada też Joel Fry, wcielający się w nierozgarniętego Rocky’ego, przyjaciela i menedżera trasy Jacka. Ten tercet, uzupełniany przez wspomnianych wyżej Sheerana i McKinnon oraz Sanjeeva Bhaskara i Meerę Syal w rolach rodziców Malika, a także Alexandra Arnolda (którego rola Gavina, producenta amatora przywodzi na myśl postać Klausa Voormanna z filmu Backbeat), generuje świetną ekranową chemię, nadającą Yesterday urokliwą życiowość charakterów.
Po wyjściu z kina zapragniecie włączyć któryś z albumów The Beatles i przyznacie rację jednej z postaci, że bez nich świat byłby trochę gorszym miejscem. Miarą jakości Yesterday jest jednak to, że nie żeruje na muzyce kultowej formacji, ale łączy hołd dla niej z ciekawą, po prostu fajną historią. Może to i nic wielkiego, ale film Boyle’a i Curtisa, prosta i urzekająca komedia, wypada dla mnie autentyczniej niż wielkobudżetowe widowiska biograficzne. Mniej tu czuć marketingowe kalkulacje, a bardziej rozrywkową atrakcję, bezinteresowną sympatię do postaci i muzyki, którą twórcy wykorzystują. I tyle wystarczy, by z czystym sumieniem polecić Yesterday każdemu – nie tylko fanom Beatlesów, lecz także tym, którzy mają alergię na melodramatyczno-romantyczne nurty komedii. Trochę się pośmiałem, trochę wzruszyłem i od dnia seansu zapętlam kolejne utwory The Beatles. O to w tej zabawie chodzi.
https://www.youtube.com/watch?v=j0Tyq-TWAzc