YESTERDAY (1984). Na cudze marudzicie, o swoim własnym nie pamiętacie
Philip Norman, autor Szału, najważniejszej biografii Beatlesów, pisał, że wesoła muzyka zespołu wcale nie odzwierciedlała historii, którą czwórka chłopaków pisała za muzyczną kurtyną. I w sumie taki jest trochę debiut Radosława Piwowarskiego – okraszony oryginalnymi, pogodnymi utworami zespołu opowiada historię zgoła przeciwną, niewinnie posępną, do końca młodzieżową. Wielkiego szału nie ma, jest klimatycznie i porządnie, ale nie zawsze bezawaryjnie. Choć to film niezły, miejscami początkujący, na pewno nie odstaje od najnowszej propozycji Danny’ego Boyle’a.
Beatlesi to życie, życie to Beatlesi – takim mottem żyła ówczesna młodzież, do której drzwi zapukała beatlemania, niesamowity psychologiczny fenomen, występujący również u nas, na wschodzie Europy. Dotyka on i czterech chłopców z prowincjonalnego polskiego miasteczka, którym towarzyszy przy przysłowiowym wkraczaniu w dorosłość. Wyzwania, jakie na nich czekają, doprowadzą do wielu niefortunnie fatalnych sytuacji. Kiedy te wszystkie wydarzenia dzieją się na naszych oczach, w tle słyszymy wabiący głos Paula McCartneya, w nieziemski sposób śpiewającego Yesterday:
Suddenly, I’m not half the man I used to be
There’s a shadow hanging over me
Oh, yesterday came suddenly
Wczoraj przyszło nagle. Przybyło niespodziewanie, intonuje McCartney. W filmie tym całym „wczoraj” jest właśnie dorosłość – w życiu każdego człowieka zjawiająca się za szybko, zbyt agresywnie, nietaktownie. A potem pozostaje tylko ona. Bo dzieciństwa już nie ma, ono znika bezpowrotnie (Yesterday all my troubles seemed so far away). I do tego ta wymowna cisza, spokojna, grzeczna, nie tak gwałtowna jak nastoletni harmider, atoli w głębi wykrzykująca: „Świecie, czego ode mnie wymagasz, skoro dorosłość nie jest dla mnie?”. Wtedy świat… nie odpowiada, bo po co, tak to wygląda, zostajemy pozostawieni sami sobie. Wówczas pojawia się muzyka The Beatles, zarażająca dobrem, stymulująca, podnosząca na duchu – i o tym opowiada Yesterday. O nauce przetrwania z muzyką w świecie autorytatywnie pewnym, że bez tej muzyki przetrwa.
Małomiasteczkowi uczniowie technikum porzucają swoje indywidualne tożsamości na rzecz czterech pseudonimów; „John”, „Paul”, „George” i „Ringo” to przyjaciele, których liverpoolska muzyka przejęła w pełni, gotów są zrobić dla niej zupełnie wszystko. Zakładają zespół, grają z prawdziwą pasją, niestrudzeni i żądni przygód pragną – niczym ich idole – podbić świat; żyją marzeniami, zapuszczają włosy, zakładają czarne krawaty. Jest jednak pewien problem. Wydawać się może, że tylko oni spośród ich całego środowiska potrafią poczuć tą muzykę, odczuwać ją w sposób najpełniejszy. I tutaj zaczynają się pierwsze, dosyć kręte schody.
To przecież kolejny, czołowy przedstawiciel polskiego kina coming-of-age. Tutaj metaforyczne przedstawienie dwóch światów, bazujące na zasadzie kontrastu pokoleniowego, stanowi świetny punkt wyjścia dla reżysera, by w piosenkowej otoczce zmieścić wątki o wiele ważniejsze, można by nawet rzec – potrzebniejsze niż ciągłe obrazowanie beatlesowej fascynacji. Ci chłopcy tak naprawdę mają własne problemy, natomiast muzyka to ciągła przykrywka, ratująca ich od problemów (Now I need a place to hide away), wspomagająca, lecz niestety ich nie rozwiązująca. Matura za rogiem, dziewczyna woli innego (Why she had to go?), szantażujący nauczyciel wykazuje erotyczne pobudki wobec uczennicy, ciotka „Ringa” (pogodna, kochana Krystyna Feldman) mówi w innym języku niż jej bratanek; silne emocje nastolatków biorą górę, a poszczególne wydarzenia przeżywają niczym oryginalna czwórka z Liverpoolu swoje wiekopomne sukcesy. Jedni borykają się z dyrektorem szkoły, drudzy odbierają wyróżnienia od samej brytyjskiej królowej – wydźwięk pozostaje ten sam.
Szarym, autentycznym filmowym przeżyciom towarzyszy oryginalny soundtrack – mamy tutaj tytułowe Yesterday (Help!, 1965), I Saw Her Standing There (Please Please Me, 1963) czy And I Love Her (A Hard Day’s Night, 1964). Jako że akcja filmu dzieje się w 1964 roku, piosenki dobrane są z odpowiedniego okresu twórczości, co dodaje całości realizmu i ucieszy bardziej pedantycznych odbiorców. Mnie natomiast bardzo uradował fakt nie tylko dobrania danych utworów, ale i ich celowego, trafnego użycia. Chociaż, tak jak wspominałem, nie pełnią one funkcji planu głównego, a raczej pojawiają się obok, stanowią tutaj pretekst do opowiedzenia prawdziwej, szczerej do bólu młodzieżowej historii. Ciekawy kolaż, który zasługuje na uwagę – w tym przypadku na przypomnienie!
Naturalnie nie zatracajmy się w tej deprymującej nas atmosferze – są tu moralne kwestie (Suddenly, I’m not half the man I used to be), materie samobójstwa (There’s a shadow hanging over me), momentami dylematy oblicza stricte uczuciowego (Yesterday love was such an easy game to play) – ale, proszę państwa, jest tu miejsca na nieco luzu. Paradoksalnie znajdziemy tu parę elementów slapstickowych, jak „Ringo” goniący ciotkę z siekierą, chcąc zemścić się za wyrządzoną mu krzywdę; wierzcie mi, komicznie to wygląda, ale przynajmniej lepiej niż godny pożałowania pomysł o zaniku elektryczności i przy tym wszelkich dowodów działalności Beatlesów. Do tego znajdziemy jeszcze parę kiczowatych momentów, jak „uzdrowienie” za pomocą muzyki The Beatles, ale mają one rolę wzbogacająco-sentymentalną i warto potraktować takie sceny z przymrużeniem oka.
Ten wszechobecny sentymentalizm będzie raził – potrzebny do zbudowania klimatycznego Yesterday został użyty w ilościach przesadzonych, by zakryć niektóre scenariuszowe braki. Nie jest to mimo wszystko kolorowa wydmuszka powstała w celu zaspokojenia czyjegoś widzimisię lub przyciągnięcia na sale kinowe rzeszy fanów The Beatles. Jest to film godny, tego się trzymajmy, bo morał tu piękny i warty zapamiętania: „Choć ogołocili nas ze wszystkiego, nawet naszych włosów, i robić to będą dalej, nie ukradną nam nas samych” (Oh, I believe in yesterday).