search
REKLAMA
Recenzje

WYSPA BERETTA. W pewnym sensie to arcydzieło

Nagromadzenie głupot w ciągu zaledwie dziewięćdziesięciu minut projekcji jest prawdziwym osiągnieciem.

Tekst gościnny

4 lutego 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Czasami ktoś, kto osiąga mistrzostwo w jednej dziedzinie, próbuje swych sił w innej, by widowiskowo polec i wystawić się przy tym na pośmiewisko. Na przykład kulturysta, który pragnie zostać aktorem. Nie, nie myślę teraz o Arnoldzie Schwarzeneggerze, bo ten akurat również w światku filmowym osiągnął szczyt, ale o jego przyjacielu od sztangi – pochodzącym z Sardynii Franco Columbu. Zechciał on w pewnym momencie podążyć tropem Arnolda i też stanąć przed kamerą. Wprawdzie pojawiał się już jako statysta w filmach Schwarzeneggera, ale marzyła mu się główna rola. I szczerze powiem, że nie ma słów zdolnych opisać „Wyspę Beretta”. To tak skrajnie zły film, że wymyka się wszelkim standardom. Ba, drapiąc w dno od spodu, tworzy własne. I w tym sensie jest to absolutne arcydzieło.

Ale zacznijmy od początku. Franco Columbu występuje w filmie, do którego scenariusz napisał Franco Columbu i wyprodukował go Franco Columbu. Główny bohater nazywa się Franco… Armando (dla niepoznaki), o ksywie „Beretta”, bo lubi strzelać. Już w pierwszej scenie kamera koncentruje się na Franco Colum… to znaczy na Franco Armando, a w tle narrator (zgadnijcie kto) wprowadza nas w tę nietuzinkową opowieść: „Odkąd odszedłem z Interpolu, mam czas dla siebie. Mogę jeździć na motocyklu i robić wino. Jestem szczęśliwy”. I już w tym momencie wiemy, że będzie grubo. Oczywiście prawem kliszy filmów akcji, Franco nie cieszy się długo spokojem. Człowiek z Interpolu prosi go o pomoc, ponieważ źle się dzieje na Sardynii. Nasz heros po głębokim namyśle, który trwa może z dwie sekundy, bierze sprawy w swoje grube jak (nieco ociosane) dębowe pnie ręce…

Napisałbym, że w „Wyspie Beretty” leży wszystko, ale to nie oddałoby w pełni tego, co dzieje się na ekranie. Franco Columbu nie ma ani charyzmy Schwarzeneggera, ani jego postury, ani akcentu, ani w ogóle niczego. Posiada za to ekspresję betonu na mrozie. W scenach, gdy trzyma broń, macha nią jakby wyszukiwał fiolki z anabolikami… Dialogi, które często przechodzą od wątku do wątku bez wyraźnej przyczyny, to majstersztyk nieporadności. Nie brak tu fantastycznych pomysłów operatorskich: kamera pokazuje zwłoki gangstera, po czym przesuwa się i skupia na przechadzającym się w pobliżu gulgoczącym indyku. Jeśli to nie jest poetycka metafora kruchości ludzkiego żywota, to nie wiem, co nią jest. Może scena, w której Franco podjeżdża pod willę bandziorów, każe partnerce pilnować samochodu, ale gdy ona protestuje, wysyła ją do bandytów, a sam zostaje przy aucie?

Pościgi i strzelaniny, czyli kwintesencja każdego akcyjniaka, to temat na osobny artykuł. Te pierwsze właściwie nie występują, a szkoda, bo chciałbym zobaczyć brawurową jazdę Franco Col…Armando poruszającego się po sardyńskich drogach fiatem uno, ścigającym przestępców wyciskających ostatnie soki z samochodu opływowego jak ciężarówka pełna pustaków. Niestety, pościgi wyglądają tak, że akto… ludzie występujący w tym filmie wsiadają do auta, następuje cięcie, po czym z niego wysiadają. Bijatykom natomiast tak daleko do widowiskowości, jak scenariuszowi do dzieł Szekspira.

Nagromadzenie głupot w ciągu zaledwie dziewięćdziesięciu minut projekcji jest prawdziwym osiągnieciem i należałoby przyznać za to specjalną nagrodę. Jeśli myślicie, że produkcje typu „Rekinado”, „Rekin cycojad”, „Kobiety piranie” czy realizowane w Bułgarii i Rumunii za worek ziemniaków filmy z Dolphem Lundgrenem lub Stevenem Seagalem są złe, obejrzyjcie „Wyspę Beretta”. Nie potrafię nawet w małej części oddać tego, jak bardzo, katastrofalnie, ekstremalnie, skrajnie zły to tytuł. Lecz właśnie dlatego seans daje niesamowicie dużo frajdy i naprawdę gorąco go polecam. Nieporadność w każdym aspekcie, wołające o pomstę do nieba dialogi, absolutnie sztuczni aktorzy, wpadki montażowe, zbędne sceny (na przykład, gdy kamera przez kilka minut pokazuje mszę w sardyńskim kościele, co nie ma żadnego znaczenia dla fabuły) i drewniana jak Pinokio gra Franco Columbu (który daje również popis wokalny!) sprawiają, że czeka was niezapomniany seans. Arnold, choć widnieje na plakacie, pojawia się na początku na kilka minut, w ramach przysługi dla przyjaciela. Dla takich filmów wymyślono najgorsze stacje telewizyjne i kosze z płytami w supermarketach!

REKLAMA