Wykapany ojciec
„Wykapany ojciec” byłby lepszą propozycją na Dzień Ojca niż na nadchodzące Walentynki, ale pośród zalewu komedii romantycznych, w których On i Ona spotykają się i zakochują w sobie, nowy film z Vincem Vaughnem może stanowić oryginalniejszą alternatywę.
David Woźniak (Vaughn) to nie potrafiący uporządkować swojego życia, beztroski czterdziestolatek. Pracuje dla swojego ojca (nasz Andrzej Blumenfeld) rozwożąc mięso, choć niespecjalnie wywiązuje się ze swoich obowiązków, jego dziewczyna (Cobie Smulders) ma poważne wątpliwości odnośnie ich związku, a na domiar złego David wisi 80 tysięcy dolarów niezbyt przyjaznym ludziom. Sympatyczny chłop, na którym niestety nie można polegać. Wkrótce dowiaduje się, że na skutek kosmicznego zamieszania oraz faktu, że swego czasu był częstym gościem w banku spermy, jest biologicznym ojcem ponad 500 dzieci!
Część z nich (dokładnie 142 osoby) chce poznać człowieka, dzięki którego nasieniu są na tym świecie, na co główny bohater kategorycznie się nie zgadza. Mając jednak dane każdego z zainteresowanych zaczyna przyglądać się ich życiu, starając się, całkiem anonimowo, pomagać im i udzielać „ojcowskich” rad.
Punkt wyjścia „Wykapanego ojca” wydaje się szalony, choć na szczęście, nie prowadzi do głupawej komedii, z których Vaughn jest znany. Nowemu filmowi bliżej do „Sztuki zrywania” niż „Polowania na druhny” – zamiast rubasznego humoru otrzymujemy nieco sentymentalny, ale sympatyczny obrazek z życia wzięty. Poza dosyć ryzykownym pomysłem, aby jeden człowiek był ojcem pół tysiąca obecnie już dorosłych dzieci, całość obraca się wokół schematycznych pomysłów i rozwiązań. David nagle czuje przypływ ojcowskich uczuć i dumy, gdy widzi, że jeden z jego synów jest zawodowym koszykarzem (na dodatek odnoszącym sukcesy), a inny poświęca pracę w kawiarni, aby gonić za marzeniami o aktorskiej karierze. Zresztą, jego potomstwo jest wyjątkowo różnorodne, zarówno pod względem charakteru, koloru skóry, preferencji seksualnych itp. Główny bohater mimo poznawania kolejnych dzieci nadal ma opory, aby przyznać się do bycia ich biologicznym ojcem, lecz zaczyna patrzeć inaczej na samego siebie. Skoro jego sperma posłużyła stworzeniu tak wspaniałych ludzi, to może i on potrafi być od nich nie gorszy?
Optymizm wynikający z takiego rozumowania jest wciąż punktowany zarówno przez przyjaciela Davida, Bretta (Chris Pratt), ojca czworga kilkuletnich brzdąców, jak i opinię publiczną. Ten pierwszy, choć jego narzekania mają przede wszystkim służyć rozśmieszaniu, ostrzega kumpla przed „punktem bez powrotu”, gdy mężczyzna zakłada dom, a wraz z pojawieniem się dzieci, przestaje być prawdziwym facetem. Obok ponad 500-tki dzieci, o których David niedawno się dowiedział, wkrótce ma się urodzić jego własne, co dodatkowo wywołuje w nim popłoch i wątpliwości, podsycane opiniami na ulicy i w mediach o słynnym już, anonimowym dawcy spermy. W filmie pada liczba, ile razy główny bohater oddał swoje nasienie, co budzi niesmak i zgorszenie niektórych ludzi, no bo, czy normalnym może być człowiek, który z masturbacji uczynił wręcz swój zawód? Jedni się śmieją, inni oburzają, i trochę szkoda, że twórcy filmu nie poświęcili temu właśnie zagadnieniu nieco więcej czasu, spychając je na drugi plan. Pojawia się natomiast wytłumaczenie, dlaczego David uczynił z tego tak dochodowy proceder, lecz nie zamierzam go wyjawiać.
W gruncie rzeczy nie jest to film o facecie, który nie radzi sobie z nową rolą ojca, gdyż dzięki anonimowości zachowuje wciąż bezpieczny dystans. Gdyby go jej pozbawić, odkryć jego tożsamość już na początku otrzymalibyśmy zdecydowanie ciekawszą i odważniejszą historię – bohater wybiera nazwisko z listy, aby poznać jednego z wielu potomków, lecz w sytuacji, gdyby wszyscy wiedzieli, kim jest i chcieli go bliżej poznać, nietrudno o konflikt. A tych w „Wykapanym ojcu” zdecydowanie brakuje. Ćpająca dziewczyna wychodzi z nałogu po jednej rozmowie z bohaterem, z obietnicą, że zmieni swoje życie, bo dostała nową pracę. Niepozorny intelektualista nie umie znaleźć z Davidem wspólnego języka, dopóki ten nie zabiera go, aby pograć w kosza. Jedynym realnym dramatem wydawało się być spotkanie z niepełnosprawnym umysłowo chłopakiem, jednak i w tym przypadku scenarzysta i reżyser zamiótł pod podłogę wszelkie trudności z tym związane.
Polskich widzów szczególnie mogą interesować rodzime akcenty w „Wykapanym ojcu”, skoro główny bohater nazywa się Woźniak (niby bez „ź”, ale swoje wiemy), nosi koszulkę z napisem „Warsaw”, a jego ojca gra Andrzej Blumenfeld. Te przede wszystkim wychodzą na wierzch przy rodzinnym stole, na którym stoi Żołądkowa Gorzka, a toastowi towarzyszy koślawe „na zdrowia”. Sklep mięsny prowadzony przez Woźniaków wydaje się świetnie zaopatrzony w wędliny i kiełbasy, więc jestem gotów uwierzyć w research twórców, a sam Blumenfeld ma jedną dobrą scenę z Vaughnem, kiedy wyjawia, jak wyglądała jego podróż z Polski do Stanów. Nie mam też problemów, że to właśnie gwiazda niedawnych „Stażystów” udaje Polaka – już raz to robił (w „Sztuce zrywania” nazywał się Grobowski) i, choć po polsku nie mówi w tych filmach ni w ząb, to jednak jego portret naszego rodaka w USA nie powinien przynosić powodów do wstydu. Zdaje sobie z tego sprawę również dystrybutor filmu, w zwiastunach nazywając Woźniaka bohaterskim Polakiem, który własnoręcznie zażegnał kryzys demograficzny. I za to „własnoręcznie” należą się brawa.
https://youtube.googleapis.com/v/gLhj9D_S4oY
Film Kena Scotta, choć jest komedią, porusza kilka ciekawych kwestii, lecz dla własnego bezpieczeństwa i zabawy rezygnuje z wnikania w złożoność poruszanego przezeń problemu. Rozrywka to nienajgorsza, choć dla tak oryginalnego punktu wyjścia można było znaleźć nieco mniej szablonowe rozwiązanie.
PS. „Wykapany ojciec” to już trzeci remake (po indyjskim i francuskim) kanadyjskiego filmu „Starbuck” z 2011r., który również podpisał Scott. Oryginału nie widziałem, więc nie potrafię stwierdzić, czy jest równie asekuracyjny jak jego amerykańska kopia. Jeśli tak, trudno. Jeśli nie, i wymienione przeze mnie ubytki przekuwa w coś bardziej szlachetnego wtedy zamiast nowego filmu milej widziany w kinach byłby oryginał. Ale to tak na marginesie.