Wszystkie odloty Cheyenne’a
Istnieją takie filmy, o których pisze się ciężko. Dzieje się tak zapewne dlatego, że nie są one ani wybitne, ani złe, lecz – lepszego słowa nie znajduję – „letnie”, brak w nich uderzeń emocjonalnego gorąca i podmuchów zimna totalnej obojętności. Właśnie taki jest nowy film Paolo Sorrentino, „Wszystkie odloty Cheyenne’a”.
W jego kontekście mówiono głównie o Seanie Pennie i jego kreacji. W sumie, nic w tym dziwnego, ponieważ aktor wciela się w rolę podstarzałej gwiazdy rocka, która mentalnie zatrzymała się na etapie swoich młodzieńczych, melancholijnych kompozycji. Od lat wciąż ten sam wygląd, będący wypadkową drag queen i francuskiego mima, ten sam nastrój oscylujący pomiędzy skrajną apatią i wybuchami bezsilnego gniewu i to samo życie, wśród murów przytłaczającej rezydencji, u boku ukochanej żony, która spełnia jednocześnie rolę opiekuna oraz przyjaciela. Jednym słowem – marazm/bezczyn. Nagle umiera ojciec Cheyenne’a, rozpoczyna się podróż. Jaki jest jej cel? Zdaje się, że zostaje ujęty w tytule. Celem jest „TO miejsce” (oryginalny tytuł to „This Must Be the Place”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczyłoby tyle, co „To musi być TO miejsce”), bo przecież gdzieś, poza horyzontem lub, nieco paradoksalnie, w jego obrębie – całkiem blisko, „to” szczególne miejsce musi się znajdować.
Okazuje się, że ojciec Cheyenne’a był człowiekiem , który przetrwał Auschwitz i poświęcił całe swoje poobozowe życie na poszukiwania nazisty, który prześladował go w trakcie wojennego piekła. Wyspecjalizowane instytucje zajmujące się tropieniem zbrodniarzy wojennych nie chciały udzielić mu pomocy ze względu na to, że „jego oficer” był jedynie płotką – brakowało mu nazwiska, które zelektryzowałoby żądne sensacji media. Chayenne postanawia dokończyć dzieło ojca z powodu… No właśnie – wyrzutów sumienia (nie rozmawiał z ojcem od lat), chęci zbliżenia się do zmarłego bliskiego, czy może chęci odnalezienia samego siebie? Rzecz niejednoznaczna. Wydaje się, że sam Cheyenne również nie do końca rozumie impuls, który popchnął go do podjęcia właśnie takiej decyzji.
Z opisu mogłoby wynikać, że druga część filmu, ze względu na wątek „śledczy”, przekreśli poetykę „bezczynu” zastaną przez widza po zakończeniu plansz początkowych. Jest to jednak złudne wrażenie, Sorrentino konsekwentnie kontynuuje styl narracji zaproponowany od pierwszych minut filmu. Mimo tego, że Cheyenne się przemieszcza, szuka, to tak naprawdę wciąż tkwi w miejscu, które z całą pewnością nie jest TYM, o jakim mowa w tytule („To musi być TO miejsce”). Bohater Penna wciąż tkwi w złym punkcie mapy, i to zarówno tej geograficznej, jak i mentalno-emocjonalnej.
Niemniej, wracając bliżej „tej pierwszej”/”dosłownej” warstwy scenariusza – co to za pomysł, aby przygasła gwiazda rocka nieradząca sobie ze swoim życiem tropiła niemieckiego zbrodniarza wojennego związanego z zagładą Auschwitz? Fakt, zestawienie dość przewrotne, lecz – po chwili zastanowienia – co w tym takiego dziwnego? W medialnych próbach doszukiwania się tu kontrowersji pokutuje stereotyp gwiazdy, jako gotowego produktu, który może mieć jedyne jasno zdefiniowane (oczywiście przez same media) problemy. Gdyby Cheyenne topił swoje smutki w morzu wódki i whiskey, pobrzdękując samotnie na gitarze akustycznej lub próbował wypełnić pustkę narkotykami oraz dzikimi imprezami byłoby „normalnie”, „tak, jak być powinno”. Gdy gwiazda okazuje się być człowiekiem, mieć korzenie robi się dziwnie. I fakt, „„Wszystkie odloty Cheyenne’a” to zdecydowanie film dziwny, lecz jakiekolwiek kontrowersyjności szukać w nim na próżno. To po prostu kolejna historia o człowieku poszukującym siebie samego, człowieku próbującym odnaleźć swoją prawdziwą twarz pod fasadą wzniesioną z pudru, szminki i smutnego makijażu.
Nie należy zatem dziwić się dystrybutorom, którzy raz to zwracają uwagę na wspominane już niecodzienne zestawienie rocka, drag queen oraz holocaustu, innym zaś razem na komediowe walory nowego filmu z Pennem (kolejną opowieść o życiu sprzedać przecież dość ciężko). Nie są to może kłamstwa w stylu „Kino Świata”, lecz na pewno wyraźne hiperbole. „Wszystkie odloty Cheyenne’a” to nic innego, jak kolejna słodko-gorzka historia o „byciu” i poszukiwaniu. Opowieść, choć przedstawiona w sposób dość ekscentryczny (stąd wspominana „dziwność”), dość prosta i znana nam od wielu lat. Czy właśnie tak wygląda życie, czy – z drugiej strony – chcielibyśmy, aby właśnie tak wyglądało, dlatego wciąż układamy takie scenariusze? Rzecz do przemyślenia.
Ocena: 7-/10