WOJNA PŁCI. Emma Stone, Steve Carell i mecz o godność
Tekst z archiwum Film.org.pl (2017)
Fakt: kobiety są słabsze i wolniejsze od mężczyzn. Kobiety gorzej znoszą stresujące sytuacje. Kobiety powinny pamiętać, że ich miejsce jest w domu – w sypialni albo kuchni. To mężczyźni mają za zadanie utrzymywać rodzinę. Mężczyźni zapewniają bardziej emocjonujące widowisko. Mężczyźni zasługują na większe płace i nagrody. Mężczyźni są lepszymi sportowcami. Kobieta nie może być godnym przeciwnikiem dla mężczyzny.
Stany Zjednoczone, początek lat 70. Takie opinie i im podobne są podzielane przez ogół. Protekcjonalne i lekceważące wypowiedzi dobrze sytuowanych białych mężczyzn popijających drogą whisky w wystawnych gabinetach dyktują światopogląd całemu społeczeństwu. Przewaga mężczyzn nad kobietami w praktycznie każdej dziedzinie życia zdaje się być niepodważalnym i obiektywnym faktem. Kpiące przytyki do kobiet poświęcających życie uprawianiu sportu nikogo nie dziwą, a jawne okazywanie braku szacunku “słabszej płci” spotyka się z aplauzem. W takim morzu ignorancji łatwo jest po prostu opuścić głowę i podążać za resztą. Billie Jean King nie należała jednak do osób, które zamierzały akceptować społeczną nierówność o takich rozmiarach. Film Jonathana Daytona oraz Valerie Faris pokazuje nam, jak wyglądał punkt zwrotny w historii tenisa i jak młoda czempionka postanowiła zmienić status quo.
Mecz między Billie Jean King a Bobbym Riggsem odbył się 20 września 1973 roku. Był to niezwykle widowiskowy spektakl – na miejscu zjawiło się ponad 30 tysięcy kibiców, a transmisję telewizyjną śledziło na całym świecie aż 90 milionów widzów. Emocje sięgały zenitu, a wynik meczu miał mieć niezwykłe znaczenie i symboliczny wymiar. To wszystko ma jednak miejsce w ostatnim akcie filmu, a poprzedzające go półtorej godziny ma na celu pozwolić nam zrozumieć postaci obu zawodników oraz cały kontekst społeczno-historyczny, który jest nieodłącznym elementem tej historii. Wbrew pozorom rywalizacja między dwójką wybitnych tenisistów nie wynikała z lat zażartego współzawodnictwa czy medialnej walki.
King po prostu wykorzystuje swoją rosnącą pozycję do zabierania głosu w kwestii równouprawnienia kobiet w sporcie, podczas gdy Riggs stara się urozmaicić sobie życie emerytowanego mistrza świata. Pomysł Bobby’ego na mecz określony mianem Wojny płci to efekt uzależnienia od hazardu i zarazem próba przywrócenia blasku swojej sławie. Film niestety traktuje tenisistę dość powierzchownie i nie poświęca wiele czasu na przedstawienie jego wnętrza skupiając się raczej na medialnej szopce, którą uprawia. Na szczęście niezawodny Steve Carell skutecznie nadaje swojej postaci więcej głębi niż zawarto w scenariuszu, nie tracąc nic ze swojego niepowtarzalnego komediowego zacięcia.
Film od samego początku skupia się jednak na Billie i jej wewnętrznych rozterkach. Emma Stone niezwykle przekonująco portretuje utalentowaną i odważną czempionkę, która jest zarazem nieśmiałą i zagubioną osobą. Jej brak pewności siebie poza kortem to w dużej mierze kwestia wypierania swojego homoseksualizmu, co pozwoliła jej zrozumieć zakochana w niej kobieta. Romans między bohaterkami momentami dominuje nad resztą historii i niestety zdarza mu się grzęznąć w ogranych schematach i przewidywalności. Choć niewątpliwie jest to istotny wątek dla protagonistki, to nie powinien on być realizowany kosztem głównego tematu filmu. Na pewno jednak pozwala on wybrzmieć w interesujący sposób postaci męża Billie, który jest dla niej nieocenionym wsparciem niezależnie od tego, co się dzieje. To mężczyzna, który rozumie priorytety swojej żony i w pełni je akceptuje, wiedząc, kiedy należy wkroczyć, a kiedy się wycofać. Dzięki niemu film zachowuje przynajmniej jedną pozytywną postać heteroseksualnego mężczyzny, nie obrażając inteligencji widza czarno-białym podziałem na dobro i zło.
W kwestii prezentacji przesłania całokształtu, wydźwięku krytyki szowinizmu i promowania idei równouprawnienia Wojna płci czasem zbliża się niebezpiecznie blisko łopatologii, ale przez większość czasu bardzo rzetelnie przedstawia słuszną walkę z nieakceptowalnymi standardami. Opierając się na świetnym aktorstwie i nienachalnym poczuciu humoru reżyserski duet znany szerzej za sprawą Małej miss po raz kolejny skutecznie artykułuje ważne idee. I choć tym razem zabrakło nieco lepszego wyczucia, to umiejętność zobrazowania prawdziwych emocji, świetny dobór muzyki i przemyślana praca kamery sprawiają, że ich najnowsze dzieło to nie tylko moralitet, ale także dobry film.