Władza
Raz na jakiś czas pojawia się w kinach hollywoodzki film, który na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od podobnych mu produkcji. Wygląda dobrze, profesjonalnie, a nawet elegancko – tandeta to ostatnie, co można by mu zarzucić. Grający główne role aktorzy, uznani należy dopowiedzieć, również pomagają – nic tak nie przyciąga do kina jak znane twarze. Wreszcie fabuła – sensacyjna, acz, żeby niektórzy widzowie nie pomyśleli sobie, że oglądają czystą komercję, akcja dzieje się w wyższych sferach, co ma dodać klasy całemu przedsięwzięciu. Biuro burmistrza Nowego Jorku to może nie Wersal, ale na czas seansu w zupełności wystarczy. Chwytliwy tytuł także nie zaszkodzi, w tym przypadku „Broken City” czyli „Złamane/zepsute/upadłe/inny synonim miasto”. Polski dystrybutor wykazał się jednak niesamowitym instynktem bowiem do naszych kin ów film wchodzi pod tytułem „Władza”. Nadęty tytuł dla nadętego filmu, który pod płaszczykiem eleganckiego kina stara się nam sprzedać półprodukt.
Były policjant, obecnie prywatny detektyw, Billy Taggart (nieefektowny Wahlberg), zajmuje się głównie cykaniem fotek niewiernych małżonków. Podobne zlecenie otrzymuje teraz od samego burmistrza Nowego Jorku, Nicholasa Hostetlera (bawiący się swoją rolą Crowe), który podejrzewa swoją żonę o romans. Sprawa jest nagląca, za kilka dni wybory, i warto by całej tej sytuacji się przyjrzeć, zanim zrobi to prasa. Billy szybko namierza absztyfikanta, z którym spotyka się pani Hostetler (Zeta-Jones bez roli) – okazuje się nim być szef sztabu wyborczego kontrkandydata do fotela burmistrza, Paul Andrews (dobry Kyle Chandler). Zdjęcia, na których widać oboje, otrzymuje zleceniodawca, choć Taggart czuje, że za tajemniczymi schadzkami kryje się coś więcej. I wtedy dochodzi do najciekawszego zwrotu akcji w całym filmie – Billy’ego rzuca dziewczyna. To nie żart. Gdy bardziej od wątku sensacyjnego zaskakuje cię poboczny wątek obyczajowy nie mający żadnego wpływu na przebieg fabuły, wiesz, że coś jest z filmem nie tak.
Ale problemy zaczynają się już wcześniej. W jednej z pierwszy scen słyszymy z ust adwokata, że „morderstwo nie jest zbrodnią, gdy ktoś celuje do ciebie z broni”. Można z tym polemizować, ale wyznam, że takie usprawiedliwienie wywołało uśmiech na mojej twarzy. Monolog burmistrza o sukach w rui też zdaje egzamin, zwłaszcza, że Crowe ma sporo frajdy w przerysowywaniu swojego bohatera. Dialogi nie są mocną stroną „Władzy”, wywołując częściej niezamierzony śmiech niż cokolwiek innego. Mogłyby intrygować, niepokoić, a nawet zmuszać do zadumy, lecz najwyraźniej nie to jest ich celem. Choć, w trakcie seansu, zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę oglądam – nieudany kryminał, czy nieudaną parodię kryminału. Świat „Władzy” stara się być jak najbardziej rzeczywisty i poważny, ale autor scenariusza, co rusz torpeduje to słabymi dialogami, które usłyszeć można tylko w kinie, oraz fabularnymi nielogicznościami.
Z minuty na minutę pytań przybywa jak grzybów po deszczu. Oto niektóre z nich:
– jaką rolę pełni burmistrzowa w całej intrydze? Jej wytłumaczenie jest tak mętne, że na miejscu Taggarta poprosiłbym ją o powtórzenie całego wywodu;
– w filmie ginie osoba, która otrzymać miała ważny dokument. Czy zamiast zabijania nie łatwiej było przechwycić ów kawałek papieru, a bohatera, który go przyniósł, zamknąć w jakimś ciemnym pomieszczeniu na kilka dni i wypuścić po wyborach? Nie mówiąc już o tym, że w dobie Internetu trudno byłoby ukryć informację, jaką ten dokument zawiera;
– po czyjej stronie jest komisarz Fairbanks, grany przez bardzo dobrego Jeffreya Wrighta? Finał jest jednoznaczny, choć przez większość seansu postać ta sprawia wrażenie człowieka grającego w grę, której reguły zna tylko on;
– co wynika z alkoholizmu Taggarta? Według mnie jego siedmioletnia abstynencja i powrót do picia są pretekstowe i niczemu nie służą, ale może się mylę;
– podobnie rzecz się ma z jego dziewczyną – choć ich rozstanie uważam za bardzo zaskakujące (zważywszy również na okoliczności), a sam wątek ciekawy, nie wpływa on w żaden sposób na fabułę. Co więcej, sam Billy niespecjalnie jest tym rozstaniem przejęty. Po co więc jest w filmie?
Dla Allena Hughesa „Władza” jest samodzielnym debiutem reżyserskim. Wcześniej, wraz z bratem, nakręcił m.in. ekranizację komiksu o Kubie Rozpruwaczu „Z piekła rodem” oraz post-apokaliptyczny świat w „Księdze ocalenia”. Wolę tamte filmy, które, choć dalekie od doskonałości, pozwoliły mu (i bratu) na dużo większą swobodę w kreowaniu świata przedstawionego. „Władzę” psuje kiepski scenariusz, ale sam Hughes nie dokłada nic od siebie, aby widza ująć i zaskoczyć. Tempa ten film nie ma za szybkiego, ale również nie nudzi, co, jak na tak przewidywalne i głupiutkie dzieło, jest sporym plusem. Niesamowicie lekkie to kino, pozbawione napięcia, choć scena debaty polityków generuje pewne emocje. Niestety, tylko za sprawą Crowe’a. Grający jego rywala Barry Pepper wygląda jakby zaraz miał się rozpłakać, co dziwi, bo to dobry aktor, który tylko w tym jednym momencie wydaje się zupełnie bezradny.
Jakieś plusy? Dwa. We „Władzy” pojawia się spora liczba znanych aktorów, ale najlepsze wrażenie robi grająca asystentkę Billy’ego Alona Tal. Jest młoda, ładna, zabawna, wyszczekana, i jeżeli ktoś odpowiada za chemię między nią, a Wahlbergiem , to właśnie ona.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=cQYCT-_KPYw
Drugi plus to bardziej spostrzeżenie. Od czasu zamachu na World Trade Center kino amerykańskie bardzo uważa, aby Nowy Jork był przedstawiany jako miasto, które trwa i trwać będzie, dzięki zaradności i odwadze mieszkających tam ludzi. Również żarty z 9/11 były niedopuszczalne. Zeszły rok jednak dał nam zwrot w takim myśleniu. W „Protektorze” z Jasonem Stathamem skorumpowani są chyba wszyscy nowojorscy policjanci (jednym smaruje Triada, innym mafia rosyjska), burmistrz także nie jest pozytywną postacią, a samo miasto jawi się jako jeden z kręgów piekielnych. Zepsutego policjanta i chińską mafię mamy też w „Bez hamulców” z Josephem Gordonem Levittem w roli rowerowego kuriera, zaś inny film z Markiem Wahlbergiem, „Ted”, nie bał się zażartować z wydarzeń z 11 września. „Władza” nie tylko przedstawia burmistrza Nowego Jorku w bardzo złym świetle, ale i komentuje swój stosunek do takiego obrazowania tego miasta – w jednej ze scen przeszukiwany Taggart żartuje, że ma przy sobie bombę, na co strażnik reaguje nerwowo. „Za wcześnie?”, pyta się główny bohater. Wydaje mi się, że pora jest odpowiednia, aby „Wielkie Jabłko” znów trochę złamać/zepsuć/upodlić/inny synonim. Ale to tak na marginesie.