WILCZE STADO. Rejs skazańców
Oficjalnie filmem zamknięcia tegorocznej edycji Splat!FilmFest było Cięcie Michela Hazanaviciusa, ale splaciaki otrzymały jeszcze „seans after party”. Stało się tak dlatego, że kopia Wilczego stada, przeznaczona do emisji 28 października, okazała się wadliwa. W związku z tym koreańską produkcję wyemitowano ponownie – tym razem we właściwej jakości – 10 listopada. Reżyserowane przez Kim Hong-suna widowisko reklamowane jest mianem jednego z najkrwawszych w historii ze względu na użycie dwóch i pół tony czerwonego barwnika. Na sam koniec festiwalu można więc utonąć w morzu krwi.
Project Wolf Hunting (taki jest międzynarodowy tytuł filmu) to połączenie akcyjniaka w stylu Con Air – Lot skazańców (1997) z thrillerem science fiction o wymykających się spod kontroli skutkach eksperymentów pseudomedycznych. Na trasie rejsu frachtowcem między Manilą na Filipinach a Pusan w Korei Południowej dochodzi do przerażających wydarzeń. Statkiem deportowanych jest wielu groźnych przestępców i choć zachowano największe środki bezpieczeństwa (do ochrony transportu zaangażowano ponad dwudziestu funkcjonariuszy), to i tak zło zostaje uwolnione z kajdan, wywołując najkrwawsze zamieszki od czasów japońskiej okupacji Korei.
Głównym założeniem fabuły, odróżniającym film od wspomnianego Lotu skazańców, jest przekonanie, że pod jednym, widocznym na pierwszy rzut oka, złem, kryje się jeszcze inne zło – bardziej nieprzewidywalne, wręcz niewiarygodne. Pod pokładem statku The Frontier Titan śpi „potwór Frankensteina”, który zostaje obudzony przez toczącą się walkę między ludźmi. Symbolizuje on typowego żołnierza jakiejkolwiek armii, zaprogramowanego do zabijania i z każdym kolejnym zabójstwem upodabniającego się do bezdusznej maszyny.
Przyjęta przez reżysera filmu konwencja, czyli mnożenie w nieskończoność trupów i wylewanie hektolitrów sztucznej posoki, jest – paradoksalnie – nie tylko największą atrakcją omawianej produkcji, lecz także największą słabością. Tracą na tym postacie – brakuje bohatera, za którym widz mógłby podążać i oglądać wydarzenia z jego punktu widzenia, by razem z nim odczuwać emocje. Bo albo bohaterowie są totalnie odpychający, albo giną, zanim zdążymy ich lepiej poznać. Ogląda się to więc jak pokaz fajerwerków – jest to fajne i efektowne, ale nie za wiele tu życia i prawdziwych emocji.
Nawet wprowadzenie retrospekcji z 1943, kiedy to Japończycy eksperymentowali na ludziach w obozach na Filipinach, nie przynosi ciekawych wniosków i refleksji. Mimo iż fabuła została wzbogacona nowym wątkiem, w dodatku zaczerpniętym z historii II wojny światowej, to na gruncie emocjonalnym nie ma niczego nowego. Scenarzysta, którym jest także reżyser Kim Hong-sun, przepływa po temacie niczym frachtowiec – po wierzchu, nie zanurzając się głębiej. Widzom pozostaje krwawa jatka, która robi wrażenie do pewnego momentu – choreografia scen walk nie jest na tyle wyszukana, by widz mógł się dobrze bawić przez całe dwie godziny seansu. Ale skoro postać największego badassa zagrał gwiazdor koreańskiej piosenki, Seo In-guk, to jakoś należało ukryć jego nieznajomość sztuk walki.
Należy jednak oddać sprawiedliwość i przyznać, że wśród obfitych gejzerów krwi mogą do widza dotrzeć treści antywojenne. Postać potwora łamiącego kości, wyrywającego kończyny i miażdżącego głowy to dość wyraźna alegoria zniszczeń wywołanych wojną. Będący efektem eksperymentów genetycznych osobnik zwany Alpha jest pozbawionym głosu i własnej woli drapieżcą rzuconym w sam środek konfliktu. Konfliktu, który go nie dotyczy, bo nie zna jego uczestników ani nie wie, o co toczy się walka. Jest żołnierzem zaprogramowanym do zabijania i ta cecha zbliża go w stronę dzikiego zwierzęcia. Alpha został pozbawiony wzroku – jego oczy są zaszyte, reaguje na ruch i zapach, wykorzystując wyostrzone zmysły słuchu i węchu. Przypomina więc – jak sugeruje tytuł – wilka w ludzkiej skórze, który odczuwa jedynie głód i pragnienie krwi. Na statku jest jedynym w swoim rodzaju antagonistą, więc polski tytuł wprowadza w błąd, sugerując watahę. Porównanie do stada wilków można równie dobrze odnieść do postaci więźniów, których działania motywowane pragnieniem wolności mają wiele wspólnego z drapieżnymi zwierzętami.
Zapowiedzi nie kłamały – film okazał się dokładnie tym, czym miał być. Oferuje rozrywkę dla miłośników kina gore, ma również klaustrofobiczny nastrój wynikający z miejsca akcji. Statek na wodach Pacyfiku jest idealną scenerią dla tego typu opowieści, bo stanowi pułapkę bez wyjścia, jest więzieniem nie tylko dla skazańców, lecz także funkcjonariuszy prawa. I jeśli ktoś nie utonie we krwi, to pochłoną go morskie głębiny. A jednak po filmie wyprodukowanym w Korei Południowej można było oczekiwać więcej, w końcu już od dość dawna (na długo przed Oscarem dla Parasite) docierały stamtąd na Zachód filmy o wiele głębsze niż takie gatunkowe zabawy w podrzynanie gardeł, siekanie i szlachtowanie. Fakt, że filmowcy nie wycisnęli z tematu wszystkich soków, może świadczyć na korzyść, gdyż niewykluczone, że mamy tu do czynienia z początkiem serii filmów wykorzystujących projekt „Wolf Hunting”. W tym materiale tkwi ogromny potencjał, a szczególnie intrygujące mogą być prequele.