WIĘŹNIOWIE GHOSTLAND. Cage, cringe i demony
Uczestnicy zakończonej kilka dni temu 12. edycji festiwalu American Film Festival mogli zafundować sobie we Wrocławiu bardzo specyficzny „double bill” z Nicolasem Cage’em. Podczas jednego z festiwalowych dni można było obejrzeć Świnię Michaela Sarnoskiego i Więźniów Ghostland Siona Sono, a filmy te nie mogły się bardziej od siebie różnić. Podczas gdy niezależna amerykańska produkcja oferuje niespieszny sposób opowiadania i pogłębiony rys postaci, słynny japoński ekscentryk zapewnia nam nieprzerwany festiwal chaosu i cringe’u.
Więźniowie Ghostland to opowieść żywcem wyjęta z wyobraźni Terry’ego Gilliama, z odrobiną madmaxowej ikonografii i szczyptą wczesnego Tarsema Singha. W tym trudnym do gatunkowego określenia dziele Siona Sono Nicolas Cage wciela się w bezimiennego protagonistę, który przechodzi ścieżkę od bandyty do bohatera. Najpierw poznajemy go podczas napadu na bank z tragicznym finałem, by w następnej scenie ujrzeć go skutego w kajdanki i ubranego w coś przypominającego pieluchę. A może to nie pielucha, lecz prymitywny strój sumo? Ta druga opcja wydaje się bardziej logiczna, bo lokalizacja akcji to bezimienna kraina bez wątpienia wzorowana na Japonii, ale logiczne myślenie nie przyda się podczas seansu Więźniów Ghostland. Tu wszystko dzieje się nagle, chaotycznie i bezsensownie, dlatego – pozwolę sobie sparafrazować Dantego – porzućcie wszelką logikę, wy, którzy to oglądacie.
Bezimienny Bohater-skazaniec otrzymuje zlecenie od niejakiego Gubernatora (legenda horrorów klasy B, Bill Moseley), aby odnalazł jego „wnuczkę” Bernice (Sofia Boutella), która najprawdopodobniej została porwana. Zlecenie ma jednak drugie dno – Bohater ma tylko kilka dni na odnalezienie dziewczyny, a na dodatek na szyi i innych częściach ciała założono mu ładunki wybuchowe, które mogą się aktywować w sytuacjach… cóż, pewnej „niesubordynacji” Bohatera. Nie mając zbytniego wyboru, mężczyzna wyrusza na karkołomną misję i… dosłownie kilka chwil później odnajduje Bernice. Ale to tak naprawdę początek jego kłopotów – na jego drodze staną duchy, samurajowie, a nawet… radioaktywne promieniowanie! Różnica między jawą a snem zacznie się zacierać – choć prawdę powiedziawszy niczego tu nie można nazwać jawą – a Bohater będzie musiał wznieść się na moralne wyżyny, by skutecznie wykonać misję oraz ocalić Bernice i samego siebie.
Na poziomie filmowej konwencji Więźniowie Ghostland to po prostu jeszcze jedna historia o samotnym jeźdźcu, który otrzymuje szansę odkupienia win, a przy okazji ratuje piękną dziewczynę. Tyle że u Siona Sono – a już zwłaszcza gdy współpracuje on z Nicolasem Cage’em – nawet najbardziej typowe motywy filmowe przyjmują szalone kształty. Więźniowie Ghostland to dzieło, w którym niemal każda scena wywołuje albo atak śmiechu, albo dezorientację – chaotycznie zmontowane ujęcia wraz z bombastyczną inscenizacją dość szybko mogą wywołać w widzu uczucie zagubienia. Nad całością unosi się aura nieustającego cringe’u – jadący po aktorskiej bandzie Cage, który w jakiś cudowny sposób jest w stanie stawić czoła zarówno niepokonanym samurajom, jak i radioaktywnym demonom, jest tu w stu procentach swoją szaloną personą. To, co szczególnie doskwiera w warstwie realizacyjnej, to absolutny brak różnicy pomiędzy sposobem przedstawienia rzeczywistości żywych i tytułowego Ghostland, czyli krainy zmarłych. W bardziej konwencjonalnych produkcjach miejsca czy postaci nadprzyrodzone z reguły istotnie różnią się wyglądem od śmiertelników, ale Sion Sono zdaje się nie przejmować takimi drobiazgami.
Więźniowie Ghostland to produkcja wprost skrojona pod miłośników kina klasy B, C i pozostałych liter alfabetu. Widzowie niejednokrotnie złapią się za głowę, widząc ekranowy chaos wyreżyserowany przez Siona Sono i aktorskie szaleństwo Cage’a, do którego zresztą zdążyliśmy już przywyknąć. Z tej japońsko-amerykańskiej kooperacji wyszedł filmowy potwór Frankensteina, który – wybaczcie anglojęzyczną terminologię – jest zarówno idealnym „midnight movie”, jak i natychmiastowym „guilty pleasure”, przynajmniej w moim przypadku. Spodziewam się jednak, że znajdzie się znacznie więcej fanów tego festiwalu kiczu, chaosu i szaleństwa.