search
REKLAMA
Recenzje

WHITE DOG. Metafora rasizmu

Darek Kuźma

18 maja 2016

REKLAMA

White Dog Samuela Fullera to jedno z licznych zapomnianych arcydzieł amerykańskiego kina, film angażujący i ważny, dosadnie prezentujący swoje racje i jednocześnie korzystający z bogactwa języka wizualnego, by je podać w formie, której nie będzie łatwo wyrzucić z pamięci. Obraz ten pozostawał w dużej mierze przez lata poza oficjalnym obiegiem, ponieważ w 1982 roku studio Paramount, przerażone rysującymi się PR-owymi problemami poprawności politycznej, postanowiło bezpiecznie gotowy film odrzucić. Fuller już nigdy więcej nie kręcił w Ameryce, podczas gdy White Dog trafił wyłącznie na kilka europejskich rynków. Dopiero premiera DVD/BD pozwoliła mu dotrzeć do widzów na całym świecie.

Fabuła jest stosunkowo prosta. Oto młoda aktorka, Julie Sawyer (Kristy McNichol), potrąca pewnej nocy na nieoświetlonej drodze białego owczarka niemieckiego. Czując się winna, zabiera psa do weterynarza, który mu pomaga, lecz kobieta ma zbyt wiele spraw na głowie i nie zamierza go na dłużej przygarniać. Zmienia zdanie, gdy jej nowy czworonożny przyjaciel okazuje się znakomitym stróżem domowym, ratując ją przed gwałtem. Ale to dopiero początek jej i jej psa koszmarnej odysei, bowiem dosyć szybko wychodzi na jaw, że zwierzak był szkolony od szczeniaka do nienawidzenia czarnoskórych osób. Poczciwy na co dzień psiak wpada w furię, gdy zobaczy swego „wroga”. Sprawa jest poważna, nie chodzi bowiem o pogryzienie kostki czy siniaka na ręce – pies czuje, że musi zabijać. Pojawia się więc pytanie: czy da się „odwrócić” jego szkolenie, czy też wszystko, co zostaje za młodu naznaczone nienawiścią i uprzedzeniami, będzie takie aż do śmierci?

pic1

Związana z psem, jego kolorem sierści oraz mentalnymi skłonnościami metafora rasizmu jest na tyle oczywista, że naprawdę trudno ją przeoczyć, nie w niej tkwi jednak siła White Dog, lecz w sposobie jej ukazywania. Fuller, reżyser będący już w 1981 roku, gdy film kręcono, weteranem kina, buduje swoją opowieść tak precyzyjnie i z tak wielkim zaangażowaniem, że chwilami aż by się chciało bić brawo, mimo że druzgocący wydźwięk filmu nie pozwala na jakiekolwiek pozytywne emocje. Najlepszym przykładem reżyserskiego warsztatu Fullera jest mistrzowska scena na planie filmowym. Rozpoczyna się od trwającego minutę ujęcia, w trakcie którego obserwujemy krzątaninę przypadkowych osób przygotowujących się do zdjęć, nie wiedząc, w jakim celu oglądamy to, co oglądamy, aż nagle kamera dochodzi do uszu czekającego na swoją panią białego psa, który siedzi sobie zagubiony w tym nowym dla siebie świecie i nie spodziewa się, tak jak widz, że odblask czarnej skóry zamieni go zaraz w bestię.

Fuller wielokrotnie w trakcie filmu zestawia perspektywę widza z tym, co potencjalnie dzieje się w głowie jego zwierzęcego bohatera, który jest dla reżysera ważniejszy od wszystkich aktorów razem wziętych.

Dzięki tym staraniom, utworom Ennio Morricone oraz znakomitej pracy kamery pod nadzorem znamienitego autora zdjęć Bruce’a Surteesa trafiamy do świata istoty, która nie rozumie, dlaczego to, co robi, jest złe. Fuller trzyma często kamerę bardzo długo na pysku bądź ogólnej sylwetce owczarka, zarówno gdy ten jest w stanie spokoju, jak i przy jego napadzie wściekłości, zadając widzowi nieme pytanie, czy można sądzić to zwierzę za to, co zostało mu uczynione przez człowieka. Gdy pies jest fajny i przytulaśny, łatwo się w nim zakochać, tak jak małe dzieci i niedojrzali dorośli zakochują się w zwierzaku, z którym nie wiążą jakiegokolwiek pojęcia odpowiedzialności. Gdy obnaża kły, ukazując w pełni swe prymitywne instynkty i zdolność do zadawania cielesnych ran, zaczynamy się go bać, bowiem przypomina autentycznie bestię rodem z krwawego horroru. A to ten sam pies, kumulujący w sobie, tak jak człowiek, różne sprzeczności, które mogą, ale nie muszą, wyjść w pewnym momencie na światło dzienne. W ten sposób Fuller zachodzi widzowi pod skórę, każe mu wątpić w swoje emocje i kwestionować własne myśli. I w dziwny, zupełnie przedziwny sposób utożsamiać się z biednym, przerażającym i jednocześnie przerażonym zwierzęciem, tak jak utożsamia się z bohaterem ulubionego filmu przechodzącym na naszych oczach jakąś gehennę.

pic2

Co oczywiste, choć na ekranie nie ma praktycznie krwi, wiele scen jest tak intensywnych, że widzowie o nieco słabszych nerwach oraz miłośnicy zwierząt, którzy nie lubią oglądać ich cierpienia w kinie, mogą mieć problemy z dotrwaniem do końca seansu. Ale powinni, szczególnie ci drudzy, bowiem White Dog prawi dokładnie o tym, o co walczą, co głoszą, przed czym przestrzegają – jest podaną w formie dramatu/dreszczowca refleksją na temat niepotrzebnego zwierzęcego cierpienia z rąk ludzi, również, niestety, tych, którzy chcieliby pomóc, ale nie zawsze wiedzą jak. To nie tylko metafora rasizmu, ale także – a może przede wszystkim – uniwersalna przypowieść o niemożliwym do przerwania błędnym kole ułomności gatunku ludzkiego, który wydarł planecie władzę nad nią, ale jest zbyt infantylny i zawistny, by potrafić z niej w pełni skorzystać. Naznaczamy swoimi poglądami, zainfekowanymi goryczą, głupotą i wszelkimi uprzedzeniami, wszystko, co niewinne, czyste i otwarte na inność i nowość, by kształtować świat zewnętrzny po naszej myśli. A gdy okazuje się, że pod piękną powierzchnią kryje się pustka lub moralna czy mentalna czerń, zaczyna się poszukiwanie winnych i nikomu już niepotrzebne słowa żalu.

I tak jest bowiem za późno. Dla kolejnego „białego” psa. Dla kolejnego „białego” dziecka. Dla kolejnego „białego” pokolenia.

pic3Pesymizm bijący z ekranu jest całkowicie uzasadniony, podobnie jak wiszące nad wszystkimi kadrami i odczuwalne coraz bardziej im bliżej końca widmo fatalizmu, ale Fuller dopilnował, by każda starannie wprowadzona i poprowadzona scena coś znaczyła. By każda ekranowa wizyta w schronisku dla zwierząt posuwała fabułę do przodu i była przestrogą samą w sobie. By każdy najazd kamery ukazujący wściekłego psa atakującego próbującego mu pomóc czarnoskórego trenera wywoływał negatywne emocje i pulsujące napięcie, odczuwane zarówno przez postać ludzką, jak i zwierzęcą. I wreszcie, by każda próba pełnego zrozumienia tego, co dzieje się z głównym bohaterem White Dog, była z góry skazana na porażkę i jednocześnie wskazywała szereg przyczyn i skutków z całą sprawą związanych. A gdy dochodzi do dojmującego finału, który łatwo w zasadzie mimo zwrotu akcji przewidzieć, a który i tak pozostawia widza bezbronnym wobec bijącej z ekranu bezsilności w walce z wpajaną za młodu nienawiścią, historia młodej aktorki i jej psa ma już w sobie jakąś okrutną celowość. Trzeba obejrzeć do końca, do paraliżującego ostatniego ujęcia, po czym jakoś powrócić do codzienności.

pic4
Jakże trafione porównanie

Film Fullera zasługuje właśnie dlatego na miano arcydzieła – bo relatywnie prostymi z perspektywy technicznej i reżyserskiej środkami tworzy opowieść, która działa na tak wielu poziomach, że nie da się całości ogarnąć ani po jednym, ani po pięciu seansach. To film, który powinno się pokazywać, o którym powinno się rozmawiać, który powinno stawiać się za przykład artystycznej odwagi i realizacyjnej sprawności. Film, który jest dzisiaj co najmniej równie aktualny jak przed ponad trzydziestu laty, gdy uznano go niesłusznie za zbyt kontrowersyjny. Choć seans White Dog trudno nazwać przyjemnym, jest to najzwyczajniej w świecie film ważny i potrzebny. Warto go znać.

REKLAMA