Weekend z królem
Gdyby nie osoba Billa Murraya, to „Weekend z królem” z całą pewnością nie zwróciłby mojej uwagi. Plakat totalnie bezpłciowy, reklama niemal zerowa, kiepskie recenzje w prasie zagranicznej (nieco ponad 30% na rottentomatoes) i polscy dystrybutorzy usiłujący żerować na sukcesie „Jak zostać królem” – ogólnie, nic ciekawego. No ale Murray, to Murray. Człowiek potrafi przekonać mnie do siebie nawet wtedy, gdy sam film nieco kuleje, dlatego i tym razem postanowiłem dać mu szansę. Swojej decyzji w zasadzie nie żałuję, bo „Weekend z królem” wcale nie jest taki zły, jak można by wnioskować po zapoznaniu się ze wspominanymi opiniami krytyków. Film Michella celuje w środkowe rejony skali ocen, a zatem nie grozi nam ucieczka z sali kinowej, ale ochoty na głośne brawa i wiwaty również raczej nie nabierzemy.
Marketing związany z „Jak zostać królem” nie jest jedynie przypadkiem, który częstokroć rządzi polskimi tłumaczeniami. W obu filmach jednym z głównych bohaterów jest Jerzy VI, czyli słynny jąkający się król Wielkiej Brytanii. Tym razem przybywa do Stanów Zjednoczonych, aby odbyć spotkanie z Franklinem D. Rooseveltem, czyli prezydentem kraju republikanów i demokratów. Oficjalnym celem odwiedzin ma być oczywiście rozmowa na temat relacji pomiędzy Zjednoczonym Królestwem a USA. Niemniej, na szali leżą losy całej Europy – zbliża się wojna, a USA jest wyjątkowo atrakcyjnym sprzymierzeńcem. Na barkach Jerzego VI spoczywa zatem ogromna odpowiedzialność.
Cała historia opowiedziana jest z perspektywy niejakiej Daisy, czyli dalekiej kuzynki Roosevelta. W rzeczywistości pod pseudonimem skrywa się osoba Margaret Suckley, która przez lata pozostawała „bliską przyjaciółką” prezydenta. Z racji tego, że to właśnie jej Michell powierza narrację, mamy do czynienia z równoległym prowadzeniem dwóch głównych wątków. Jednym z nich jest anonsowana wizyta Jerzego VI, drugim relacja pomiędzy Daisy a Rooseveltem. Dodajmy, dość specyficzna relacja.
Z jednej strony to właśnie w tym fabularnym rozdwojeniu tkwi pomysł na cały film. Dzięki niemu poznajemy całkowicie różne oblicza Roosevelta, który jest zdecydowanie najbardziej złożoną postacią „Weekendu z królem” (choć trzeba zaznaczyć, że w tej całej „niejednoznaczności” postać ociera się o stereotypy). Inną sprawą jest to, że film jest dość krótki (nieco ponad półtorej godziny), dlatego nie starcza mu czasu na porządne rozwinięcie którejkolwiek z omawianych historii. Zarówno część poświęcona intymnemu życiu Roosevelta, jak i ta, która z dużym dystansem skupia się na brytyjsko-amerykańskim spotkaniu na szczycie staje się raczej płytka, jedynie delikatnie dotyka złożoności poruszanych problemów. Sam film zmienia się zatem w lekkie kino obyczajowe, wzbogacone o całkiem udane wątki komediowe i nieco gorsze partie dramatyczne.
„Weekend z królem” ogląda się jednak całkiem przyjemnie. Bill Murray nie zawodzi, Samuel West doskonale radzi sobie w roli angielskiego monarchy, a kroku dotrzymują im Eleanor Roosevelt o twarzy Olivii Williams oraz Daisy Laury Linney. Nie ma fajerwerków i popisów charyzmy, ale jest solidnie, światowo niczym na przyjęciu w Białym Domu. I zdaje się, że to właśnie aktorska solidność sprawia, że z przeciętnego scenariusza udaje wykrzesać się kino, które potrafi utrzymać przy ekranie, nie szargając przy tym nerwów widza.
Jeśli ma się ochotę na przyjemny dla oka obyczaj, który w minimalnym stopniu angażuje zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie, to warto poświęcić czas dla „Weekendu z królem”. Półtorej godziny z nowym filmem Michella nie jest czasem zmarnowanym, lecz zdaję sobie sprawę, że można by go spędzić o wiele bardziej produktywnie, również w kontekście filmowym.