WALKA Z LODEM. Duńskie widowisko eksportowe
Rzadko o tym myślimy, ale pozornie niewielka Dania formalnie jest krajem, którego terytorium obejmuje aż dwa kontynenty. Co więcej, jest też według oficjalnych statystyk tuż za czołową dziesiątką największych państw pod względem powierzchni (jedynym europejskim krajem znajdującym się na tej liście wyżej jest Rosja). Jest tak za sprawą zwierzchnictwa, które królowa i rząd w Kopenhadze posiadają nad Grenlandią – słabo zaludnioną, arktyczną wyspą na północny zachód od wybrzeży Kanady. Choć ta autonomiczna dziś kolonia nie wydaje się mieć wielkiego znaczenia, w swoim czasie jej posiadanie było bardzo istotną, prestiżową sprawą dla Królestwa Danii. Nowy film Netflixa Walka z lodem można postrzegać jako formę przypomnienia o Danii jako kolonialnej potędze i celebrację wysiłku ludzkiego, który zapewnił jej zwycięską batalię z USA na tym polu.
Film śledzi losy misji statku „Alabama” kierowanej przez kapitana Ejnara Mikkelsena, rozpoczętej w 1909 roku. Jej celem jest odnalezienie ekspedycji Myliusa-Erichsena (tzw. ekspedycji duńskiej), która miała za zadanie udowodnić integralność Grenlandii jako całej wyspy, na skutek czego obalone mogło zostać roszczenie rządu Stanów Zjednoczonych do północnej części lądu, uzasadniane istnieniem rzekomego kanału oddzielającego sporne tereny od tych podległych duńskiej jurysdykcji. W pierwszej scenie Mikkelsen wraz z pierwszym oficerem Jørgensenem wracają do bazy po nieudanej próbie odszukania tego, co pozostało po poprzednikach. Ku nieco przerażonemu zdziwieniu podwładnych kapitan zamierza ponowić próbę. Wobec urazu najbardziej zaufanego człowieka miejsce u swego boku przeznacza dla ochotnika. Jedynym, który podejmuje się wyzwania (nie do końca wiedząc, na co się pisze), jest młody Ivar Iversen, mechanik, który dołączył do załogi w Reykjaviku. Mężczyźni rozpoczynają wyprawę, w trakcie której staną się dla siebie na długi czas – jak dobitnie podkreśla pojawiający się na ekranie co jakiś czas licznik dni – jedynymi towarzyszami.
Scenariusz Walki z lodem powstał na podstawie autobiograficznej książki samego Mikkelsena. Faktograficzna rama przekłada się na przyjemnie stonowanie narracji – Nikolaj Coster-Waldau i Joe Derrick, odpowiedzialni za scenariusz, trzymając się trajektorii rzeczywistych wypadków, nie ulegają często psującym kino o tematyce survivalowo-eksploratorskiej pokusom dociskania dramaturgii za pomocą gwałtownie tragicznych zdarzeń. Wyprawa Mikkelsena i Iversena przedstawiona jest w przyjemnie oszczędnym kluczu – zdarzają się potknięcia, a sprawy przybierają często negatywny obrót, ale dramatyzm trzymany jest w ryzach i nie dominuje nad opowieścią. Zamiast tego na pierwszy plan wysuwa się dyskretna psychologia postaci. Materią jest tu nie tylko konfrontacja charakterów wytrawnego odkrywcy i zachłystującego się przygodą chłopaka, ale też ukazanie ich rozterek, małych walk toczonych każdego dnia ze sprzętem, otaczającą naturą i samymi sobą, a także zimnej grozy stawania w obliczu przytłaczającej perspektywy śmierci i przepadnięcia tak, jak stało się to z członkami ekspedycji Myliusa-Erichsena. Składa się to na więcej niż rzetelną fabułę, prowadzoną przez Petera Flintha (Wallander – Mastermind, Arn) pewnie pośród tundry, lodowych pustkowi i śnieżnych zamieci.
Współautor scenariusza, producent i niewątpliwa gwiazda filmu, Nikolaj Coster-Waldau jest bez wątpienia aktorem charyzmatycznym, lecz nie wybitnym. Dlatego w roli Mikkelsena sprawdza się najlepiej w pierwszej części filmu, gdy gra twardego, doświadczonego i nieco aroganckiego kapitana dowodzącego misją, dla której gotów jest poświęcić wszystko, ale równocześnie jest pewny że jego zdolności sprawią, że poświęcać wszystkiego nie będzie musiał. Gdy potem przychodzi zaś do odkrycia bardziej ludzkiej, niestabilnej strony odkrywcy, aktor traci werwę i przywołuje dość tanie techniki mimiczne i dykcyjne, które ogrywa od czasu trzeciego sezonu Gry o tron. Partnerujący mu Joe Cole jako Iversen jest również bardzo generyczny w swojej kreacji dobrodusznego, „niepozornego chłopaka o wielkim sercu”. I może dlatego, że żaden z aktorów nie ociera się o wyżyny swojego fachu, ich duet wypada tak zaskakująco dobrze – szybko widać chemię między arktycznym wyjadaczem i żółtodziobem, a nieporywające, ale wystarczająco dobre kreacje współgrają ze stonowanym scenariuszem, starającym się rozwijać dynamikę ich relacji naturalnie, bez podkręcania kontrastów i konfliktów bardziej, niż jest to konieczne.
Malkontenci (do których się niestety zaliczam) mogą niestety narzekać na zbytnie „zamerykanizowanie” filmu Flintha, przejawiające się zarówno na płaszczyźnie językowej, jak i dramaturgicznej. Trochę dziwnie śledzi się fabułę, w której bohaterowie podejmują heroiczny wysiłek w celu symbolicznego zwycięstwa Danii nad USA, rozmawiając przy tym klarowną angielszczyzną. Złośliwi powiedzieliby, że to chichot historii, pokazujący, kto tak naprawdę wygrał kolonialną przepychankę. Twórcom nie udaje się także oprzeć pokusie, by w końcówce chwycić się klasycznie hollywoodzkich – w złym znaczeniu tego terminu – motywów, pokrywających całą opowieść warstwami sentymentu i patosu, co osłabia tak dobrze sprawdzającą się wcześniej, uciekającą od przesady surowość. Oczywiście oba te czynniki są całkowicie zrozumiałe w kontekście, jako że Walka z lodem produkowana jest dla Netflixa i z gwiazdami Gry o tron oraz Peaky Blinders w obsadzie w naturalny sposób kierowana jest do myślącej po amerykańsku publiczności międzynarodowej. Trudno byłoby zaangażować do brylowania sarkazmem w kliku scenach gabinetowych Charlesa Dance’a, jeśli dialogi pisane i wygłaszane byłyby w mało zrozumiałej nawet dla najbliższych sąsiadów mowie Hansa Christiana Andersena. Tak samo historię należało przykroić do wymogów narracji wizualnej, która będzie klarowna i chwytliwa. Niemniej jednak amerykanizacja nie wychodzi filmowi na dobre, ciągnąc od solidnego kinowego widowiska w kierunku geograficznej ciekawostki na weekendowe popołudnie w telewizji.
Bilans zalet i wad Walki z lodem ostatecznie wychodzi jednak na plus. Ostatecznie to rzetelna filmowa rozrywka, niemal zachowująca równowagę między przygodową intrygą a przekonującym studium charakterów w arktycznej scenerii. Film Flintha przywodzi na myśl najlepsze produkcje w tym nurcie, przede wszystkim Zero stopni w skali Kelvina Hansa Pettera Molanda. Duńska produkcja w podobny sposób wyważa proporcje między survivalowym dramatem a psychologiczną wiwisekcją, priorytetyzując za wszelką cenę nie wartką akcję, ale klarowną historię o ludziach walczących o przetrwanie i ambicje w trudnych warunkach.